Porno klimatycznej zagłady. W ten sposób Michael Mann, jedna z najjaśniejszych gwiazd współczesnej klimatologii, nazywa komentatorów, którzy wieszczą niemal nieuchronną klimatyczną apokalipsę. Zalicza do nich między innymi Davida Wallace-Wellsa, autora głośnego eseju „The Uninhabitable Earth”, jednego z najczęściej czytanych tekstów w „New York Magazine” (oraz książki o tym samym tytule, która ukazała się po polsku jako „Ziemia nie do życia”), czy ruch Deep Adaptation zainicjowany przez profesora Jema Bendella z University of Cumbria. Zdaniem Manna klimatyczny „doomizm” niewiele różni się w swoich skutkach od klimatycznego negacjonizmu. Osoby zaprzeczające, że w ogóle jakiekolwiek zmiany klimatu zachodzą (tych jest coraz mniej), lub twierdzące, że globalne ocieplenie nie jest skutkiem działań człowieka (takich również ubywa), uważają, że nic nie powinniśmy robić, ponieważ albo problemu nie ma (bo zmiany klimatu nie zachodzą), albo jest on poza naszą kontrolą (bo to, co robimy, nie ma znaczenia). Klimatyczny apokaliptyzm jest bliźniaczo podobny do tej drugiej postawy. Po co robić cokolwiek, skoro i tak jesteśmy skazani na zagładę? Skoro na horyzoncie już widać płomienie, a ucieczki nie ma, to być może najbardziej rozsądnym wyjściem jest nihilistyczna zabawa? Dlaczego robić cokolwiek innego, skoro przyszłość już się wydarzyła, tylko do nas jeszcze nie dotarła?
Jednak porno klimatycznej zagłady może też oddziaływać na osoby bardziej wrażliwe, indukując w nich nie tylko poczucie winy, ale również coś, co niektórzy badacze nazywają klimatyczną depresją. Ta ostatnia jest terminem publicystycznym i punktem zaczepienia dla części naukowców zajmujących się stykiem psychologii i klimatu. Panu Pihkala, badacz z Uniwersytetu Helsińskiego, w raporcie „Climate Anxiety” wskazuje, że na depresję klimatyczną narażone są w większym stopniu osoby, które mają już za sobą epizody depresyjne, w szczególności ludzie młodzi. Takie emocje bywają destrukcyjne, ale przede wszystkim są skierowane do wewnątrz. Potrafią paraliżować, odbierają poczucie zbiorowej sprawczości i nadzieję na możliwość rozwiązania gigantycznego problemu, przed którym stoimy.
Tymczasem w obliczu katastrofy klimatycznej potrzebne jest działanie. A częścią działania jest poczucie, że ma ono jakikolwiek sens. Że nie wszystko jest stracone, że gra wciąż się toczy, a jej wynik nie został jeszcze rozstrzygnięty. Właśnie z takim przesłaniem przychodzą do nas autorzy dwóch książek: „Przyszłość zależy od nas. Przewodnik po kryzysie klimatycznym dla niepoprawnych optymistów” oraz „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej. Rozwiązania, które już mamy, zmiany, jakich potrzebujemy”. Autorzy pierwszej – Christine Figueres i Tom Rivett-Carnac – odegrali istotną rolę w podpisaniu Porozumienia Paryskiego. Autora drugiej – Billa Gatesa – chyba nie trzeba nikomu przedstawiać.
Obie książki wychodzą z odmiennych pozycji – pierwsza jest rodzajem zagrzewania do boju aktywistów, druga technicznym przedstawieniem realnych scenariuszy powstrzymania klimatycznej katastrofy, ale obie łączy zbieżne przesłanie: nie wszystko stracone, piłka jeszcze jest w grze.
*
W filmie „Apollo 13” jest słynna scena, w której inżynierowie raportują głównemu kierownikowi lotu Genowi Krantzowi (granemu przez Eda Harrisa) problemy z filtrami powietrza na statku kosmicznym. Zawieszonej między Ziemią a Księżycem załodze Apollo 13 grozi uduszenie się z powodu wadliwie działającego systemu, który powoduje wzrost poziomu dwutlenku węgla w kabinie. Po przekroczeniu pewnego poziomu jego zawartości w module astronautów czekają problemy z koncentracją, otępienie, utrata przytomności, w końcu śmierć. Nie mogą oni liczyć na przybycie pomocy bezpośrednio z Ziemi; nie da się wysłać misji ratunkowej, ponieważ jej przygotowanie trwałoby znacznie dłużej, niż astronauci mogliby przeżyć w niewielkim obiekcie mknącym przez zimną próżnię kosmosu. Jedyną szansą, żeby pomóc członkom załogi uszkodzonego pojazdu, jest stworzenie filtra powietrza z tego, czym astronauci dysponują na pokładzie: skarpet, rur, części skafandrów, instrukcji w plastikowej obwolucie. W niewielkim pokoju na Ziemi zbiera się więc grupa inżynierów, których rolą jest opracowanie procedury stworzenia takiego urządzenia, a następnie przedyktowanie tej instrukcji w zrozumiały sposób astronautom.
Ta scena to kwintesencja inżynierskiego podejścia do problemów. Jest nim wymyślenie działającego rozwiązania w ramach ograniczonych zasobów w określonym horyzoncie czasowym. Właśnie takie rozwiązanie proponuje Gates. I to jest najsilniejsza, ale również często krytykowana, perspektywa. Zacznijmy od jej mocnych stron. Miliarder w jasny sposób wyłuszcza problem: jest nim roczna antropogeniczna emisja około 51 miliardów ton ekwiwalentu dwutlenku węgla. Ekwiwalentu, ponieważ CO2 nie jest jedynym gazem cieplarnianym, jaki generuje ludzkość. Do innych zaliczamy chociażby metan czy freony (gazem cieplarnianym jest również para wodna, jednak tutaj koncentrujemy się na gazach cieplarnianych, które są efektem działań ludzi). Na ekwiwalent CO2 można przeliczyć również zmiany w użytkowaniu gruntów. Nie ma bowiem większego znaczenia, czy nasza cywilizacja wypuszcza dwutlenek węgla do atmosfery kominami opalanych węglem elektrowni, czy też niszczy lasy zdolne do absorbcji CO2. Efekt jest ten sam: nadmierne gromadzenie się gazów cieplarnianych w atmosferze. To z kolei powoduje podnoszenie się średniej temperatury na Ziemi, co przekłada się na wzrost liczby ekstremalnych zjawisk pogodowych, podnoszenie się poziomu mórz i wymieranie całych ekosystemów.
Ze wspomnianych 51 miliardów ton musimy zejść do zera emisji netto w możliwie krótkim czasie – według Gatesa kraje rozwinięte powinny przestać emitować gazy cieplarniane do 2050 roku. Emisje netto oznaczają, że bilans wszystkich emisji ludzkości musi wynosić 0 lub być do tej wartości zbliżony. Nie oznacza to, że musimy zaprzestać emisji gazów cieplarnianych w ogóle. Jednak te emisje, których nie uda nam się ściąć, musimy rekompensować w inny sposób. Na przykład przez zalesianie albo wychwytywanie dwutlenku węgla z powietrza. Im później zaczniemy ścinać globalne emisje, tym bardziej intensywny będzie musiał być to proces, abyśmy osiągnęli wartość zadeklarowaną w porozumieniu paryskim. Zakłada ono utrzymanie wzrostu średniej globalnej temperatury względem ery przedprzemysłowej na poziomie niższym niż 2 stopnie Celsjusza. Najlepiej by było, gdybyśmy utrzymali ocieplenie na poziomie około 1,5 stopnia do roku 2100.
W jaki sposób mamy zbliżyć się do tego celu? Gates rozpisuje po kolei, co jest źródłem emisji (produkcja elektryczności – 27%, produkcja materiałów – 31%, uprawa i hodowla – 19%, transport – 16%, ogrzewanie i chłodzenie – 7%) i jak w ramach poszczególnych sektorów można ciąć emisje. Każdy sektor miliarder rozbija na mniejsze części (podejście inżynierskie!) i przedstawia istniejące już technologie, które mogłyby pomóc w osiągnięciu neutralności klimatycznej. Najskuteczniejsze byłoby oczywiście jak najszybsze przejście na zeroemisyjne źródła energii – przyspieszenie wdrażania odnawialnych źródeł energii oraz „reatomizacja” energetyki. A następnie zelektryfikowanie wszystkiego, co się tylko da zelektryfikować – od ogrzewania po transport. Taką diagnozę stawiają również autorzy książki „Energia dla klimatu. Jak niektóre kraje poradziły sobie ze zmianami klimatu” Joshua S. Goldstein i Staffan A. Qvist. Twierdzą oni, że w walce o klimat powinniśmy wrócić do atomu, który jest najczystszym i najbardziej wydajnym sposobem na produkcję bezemisyjnej energii.
Gates przedstawia nam również wąskie gardła na drodze do pełnej dekarbonizacji. Jednym z nich jest na przykład produkcja cementu: po prostu nie wiemy, w jaki sposób opłacalnie wytwarzać zeroemisyjny cement. Kłopot mamy również z wytwarzaniem stali. Trudno byłoby też zdekarbonizować lotnictwo – paliwa lotniczego nie da się zastąpić bateriami, bo te mają wielokrotnie niższą gęstość energetyczną. Aby uzyskać tyle samo energii, co z jednego kilograma paliwa lotniczego, trzeba by użyć kilkudziesięciu kilogramów baterii, to z kolei spowodowałoby, że samolot stałby się cięższy, a im jest cięższy, tym więcej potrzebuje energii, żeby się wzbić itd.
Wyścig ku pełnej dekarbonizacji napotyka jednak poważniejszy problem: nieunikniony wzrost populacji, któremu będzie najpewniej towarzyszył wzrost zamożności, a tym samym wzrost popytu na energię. Gates pisze, że do 2050 roku jedynie z powodu bogacenia się ludności świata (pomijając wzrost populacji) popyt na energię wzrośnie dwu- lub nawet trzykrotnie. Kraje rozwijające się będą potrzebowały również ogromnych nakładów na infrastrukturę. Mieszkańcy bogacących się krajów będą potrzebowali lepszych domów, lepszych dróg, kanalizacji, infrastruktury energetycznej, oczyszczalni ścieków, elektrowni, chodników i szpitali. To wszystko będzie pochłaniało ogromne zasoby. Gates zauważa, że do połowy wieku będziemy dodawać tyle infrastruktury, jakby co miesiąc – przez najbliższe 30 lat – powstawał na świecie nowy Nowy Jork.
*
No dobrze, ale czy to sam Gates nie jest częścią – a może i uosobieniem – problemu, który chce rozwiązać? Jako jeden z grona kilkudziesięciu najbogatszych ludzi na świecie jest emanacją kapitalistycznego marnotrawstwa i kapitalistycznej eksploatacji planetarnych zasobów. Niektórzy badacze twierdzą nawet, że mamy dziś do czynienia nie tyle z antropocenem – nową epoką geologiczną, której głównym architektem jest człowiek transformujący planetę na swoje potrzeby – ile z kapitałocenem. To nie po prostu człowiek, ale kapitalizm miałby być główną siłą formującą, a więc niszczącą, środowisko naturalne.
To prawda, że kapitalizm eksploatuje zasoby ponad miarę. Jego motorem napędowym jest zysk i jeżeli ma być on realizowany przez eksploatację zasobów i eksternalizację kosztów działalności (na przykład przez emisję gazów cieplarnianych), to właśnie to będzie się działo (o ile nie wprowadzimy odpowiednich regulacji). Tyle że eksternalizacja kosztów i eksploatacja zasobów Ziemi nie są problemami ściśle kapitalistycznymi. Na przykład polskie emisje na głowę były znacznie wyższe w czasach PRL niż obecnie: w początku lat 80. wynosiły ponad 13 ton rocznie, dziś jest to niecałe 9 ton. Wciąż bardzo dużo, jeśli chodzi o kraje rozwinięte, ale znacznie mniej niż za czasów „realnego komunizmu” – systemu przecież jawnie antykapitalistycznego. Ba, w niektóre infrastrukturalne przedsięwzięcia socjalizmu była wręcz wpisana jeśli nie pogarda dla natury, to jej celowe ujarzmianie: wykazanie triumfu ludzkiej woli i sprawczości nad siłami przyrody. Problemem nie jest więc sam system społeczno-gospodarczy, ale reżim wytwarzania energii – ten może być wysokoemisyjny zarówno w krajach kapitalistycznych, jak i antykapitalistycznych.
Paradoksalnie zajmowana przez Gatesa pozycja w samym epicentrum kapitalistycznej machiny stanowi korzyść dla jego recept. Gates wie, jak działa system, i proponuje precyzyjne regulacje, które zaprzęgałyby rynek do zmniejszenia emisyjności gospodarek. Jednym z rozwiązań miałoby być m.in. doszacowanie realnych kosztów emisji gazów cieplarnianych. Jeżeli wzięlibyśmy pod uwagę koszty zewnętrze produkcji dwutlenku węgla, okazałoby się, że przyczynia się on nie tylko do ocieplenia klimatu, a więc pośrednio do katastrof pogodowych, utraty ekosystemów i do podnoszenia się poziomu morza, ale również – przez emisję pyłów zawieszonych – do nadliczbowych śmierci z powodu chorób. To z kolei obciąża system ochrony zdrowia. Jeżeli więc zaczęlibyśmy tymi kosztami obciążać emitentów, dość szybko by się okazało, że paliwa kopalne są znacznie droższe niż odnawialne źródła energii i energia z atomu.
Ostatecznie problem z receptami Gatesa jest taki jak problemy z raportami firm consultingowych. Wszystko się spina na papierze, ładnie wygląda w tabelkach i wykresach, ale koniec końców, gdy zbliża się deadline, wersja beta naszego projektu wciąż jest daleka od ideału. To oczywiście nie znaczy, że finalny produkt będzie niewiele wart. Po prostu trzeba będzie na niego jeszcze trochę poczekać. Wydaje się, że właśnie dlatego najbardziej optymistyczne plany na utrzymanie globalnego ocieplenia w ryzach 1,5 stopnia są mało prawdopodobne. Co nie znaczy, że jesteśmy bezbronni.
*
W swojej książce Christina Figueres i Tom Rivett-Carnac czasami ocierają się o porno klimatycznej zagłady. Piszą na przykład: „Każdy kolejny dzień to dla nas o jeden dzień mniej, by zaprowadzić równowagę na naszej kruchej planecie. Na razie dążymy do tego, by życie ludzkie nie było na niej możliwe”. Autorzy kreślą wizję świata, w którym nie zrobiliśmy wiele, aby zapobiec katastrofie klimatycznej. I nie jest to miejsce najprzyjaźniejsze z możliwych.
Jednak autorzy pokazują też, jak mogłaby wyglądać organizacja cywilizacji bliskiej zeroemisyjności, gdzie ludzka produkcja daje oddech systemom ekologicznym Ziemi. To wizja miast-ogrodów, powszechnego publicznego i niskoemisyjnego transportu czy lokalnych upraw oraz rozproszonej energetyki opartej w ogromnej części o źródła odnawialne (jedzenie jest drogie, na tyle drogie, że spora część osób uprawia własną żywność w czymś w rodzaju ogródków działkowych). Czy taki świat jest możliwy? Figueres i Rivett-Carnac twierdzą, że tak. A przynajmniej możliwe jest utrzymanie globalnego ocieplenia w ryzach. „Gniew, który tonie w rozpaczy, nigdy nie doprowadzi do zmiany. Gniew zamieniony w silne przekonanie jest nie do zatrzymania” – to credo ich politycznego stanowiska.
Mimo to niektóre z ich diagnoz są co najmniej dyskusyjne. Na przykład stwierdzenie, że w zaledwie pięćdziesiąt lat „katapultowaliśmy ludzkość i całą planetę z życzliwej i sprzyjającej nam epoki holocenu do epoki antropocenu”. To prawda, że ludzkość transformuje Ziemię, i to prawda, że na dłuższą metę skutki tej działalności mogą zanegować owoce postępu. Gdyby jednak trwający od ponad 10 tysięcy lat holocen był tak gościnny, jak piszą autorzy, średnia oczekiwana długość ludzkiego życia wynosiłaby tyle, co obecnie, już kilka tysięcy lat temu. Tymczasem do początku XX wieku średnia oczekiwana długość życia na świecie nie przekraczała… 30 lat (obecnie wynosi około 70). Sam holocen, jako nasze optimum klimatyczne, nie jest warunkiem wystarczającym do dobrego życia ludzi. Dopiero optymalny klimat połączony z ogromną podażą energii, technologiami i instytucjami zaawansowanej cywilizacji stanowią koktajl, w którym ludzkości żyje się najlepiej. Dlatego istotne jest połączenie wszystkich tych jakości. I rozprzestrzenianie ich po całym świecie. To oczywiście nie oznacza, że obecnie mamy do czynienia ze światem najlepszym z możliwych. Potrzebujemy raczej zbiegu wielu czynników, aby świat był możliwie dobry dla możliwie dużej liczby ludzi. I będziemy potrzebować ogromnych ilości energii, żeby czynić świat lepszym dla tych miliardów ludzi, którzy żyją poniżej standardów, jakie my – najedzeni mieszkańcy krajów rozwiniętych – uważamy za godne.
W książce „Przyszłość zależy od nas” autorzy skupiają się w dużej mierze na indywidualnych działaniach, które mogą przeskalować się na globalną zmianę. Dzielą te rozwiązania na interwały czasowe: co możemy zrobić dziś (ustalić, jaki stosunek do zmian klimatu mają rządzący, wybrać przynajmniej jeden dzień w tygodniu, kiedy nie będziemy jeść mięsa), co możemy zrobić w tym tygodniu (podzielić się swoim planem ograniczenia emisji z partnerem lub kimś z rodziny, przesiąść się na rower), w tym miesiącu (zmienić swoje nawyki konsumpcyjne na mniej emisyjne, sadzić drzewa, praktykować mindfulness i ćwiczenia oddechowe zwane „oddechem wdzięczności”), w tym roku (angażować się w działania polityczne, głosować). Jak widać, część z tych postanowień jest dość rozsądna, część jest rozsądna, ale trudna do wdrożenia (zmiana nawyków jest trudna i gdzie, do cholery, mielibyśmy sadzić te drzewa?), część wydaje się ocierać o hipisowskie mambo jumbo i odbiera powagę książce („oddech wdzięczności”?). Część jednak – wywieranie politycznego wpływu – jest nad wyraz rozsądne.
Sam nie przeceniam roli indywidualnych działań w walce o powstrzymanie globalnego ocieplenia. Nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie zsumowane polityczne działania jednostek, m.in. młodzieżowych strajków klimatycznych, przesuwają polityczne agendy państw w stronę bardziej proklimatyczną. I właśnie to jest najistotniejsze: indywidualne decyzje mają największą siłę wtedy, kiedy mają polityczną sprawczość.
Choć Figueres i Rivett-Carnac zachęcają do niwelowania własnego śladu węglowego, to podkreślają jednocześnie, że zawstydzanie tych, którzy tego nie robią, jest absolutnym błędem. Mówią również, że w środowisku międzynarodowym język kar i klimatycznego współzawodnictwa ustępuje językowi współpracy i wspólnych korzyści. Dlaczego? Ponieważ taki język jest po prostu skuteczniejszy.
Książka „Przyszłość zależy od nas” nie ma ambicji tworzenia spójnej wizji dekarbonizacji. Próbuje raczej przywrócić nadzieję – to swego rodzaju mowa motywacyjna dla ludzi, którym walka o klimat nie jest obojętna. To też odróżnia obie książki: aktywiści Christina Figueres i Tom Rivett-Carnac piszą dla aktywistów, technokrata Gates pisze dla technokratów. Obie książki podkreślają jednak, że przyszłość jest jeszcze przed nami. Na horyzoncie widać płomienie, ale w dłoniach mamy węże strażackie.