Pociąg z gwiazd
Satelity Starlink nad Tybingą, kwiecień 2020 / Dktue, CC 0

13 minut czytania

/ Media

Pociąg z gwiazd

Kamil Fejfer

Dzisiaj nad Ziemią krążą 1141 satelity Starlink należące do Elona Muska. Do 2027 roku ma ich być ponad 10 tysięcy. Czy wolne od satelitów nocne niebo jest takim dobrem jak czyste powietrze i czyste rzeki?

Jeszcze 3 minuty czytania

Widziałem je kilka razy. Płynęły po nocnym niebie. Trafiałem na nie kilka dni po wystrzeleniu, były więc już rozproszone. Sunęły w mroku, jedna za drugą, w odległości wyciągniętej ku niebu ludzkiej dłoni. Myślałem, że w końcu jestem w przyszłości. Co prawda nie mamy jeszcze latających samochodów ani szczepionki na raka, nie mamy kolonii na Księżycu ani na Marsie. Ale mamy kosmiczne pociągi, które możemy obserwować w bezchmurne noce. Nigdy nie widziałem ich w zwartym szyku przypominającym świetlistą długą wstęgę tnącą nocne niebo. Ale pewnie będę miał okazję, bo jeszcze przez kilka lat firma SpaceX Elona Muska ma wysyłać w kosmos pakiety satelitów Starlink.

Satelity nie świecą oczywiście swoim własnym światłem. Odbijają światło słoneczne. Dzieje się tak, ponieważ satelity „widzą” Słońce długo po tym, jak dla nas schowało się ono za horyzontem. Dlatego najlepiej widoczne są raczej późnym wieczorem i przed wschodem słońca. Starlinki są wynoszone w kosmos przez rakiety Falcon 9 (nazwa została zaczerpnięta oczywiście od Millenium Falcona, czyli Sokoła Millenium, „najszybszej kupy złomu w Galaktyce”, statku kosmicznego z uniwersum „Gwiezdnych wojen”), flagowe maszyny SpaceX. Rakiety mają 71 metrów wysokości, są zatem wyższe o 3 metry od liczącego 20 pięter słynnego budynku Gmoch lub tak zwanej Opadłej Szczęki, warszawskiego punktowca stojącego przy moście Poniatowskiego. Wynoszą Starlinki w pakietach, zazwyczaj po 60 sztuk, na tak zwaną niską orbitę okołoziemską, która rozciąga się na wysokości od 200 do 2000 kilometrów nad naszą planetą.

Konstelacja satelitów Starlink ma zapewnić dostęp do szybkiego internetu w miejscach, gdzie obecnie tworzenie sieci jest utrudnione z powodów ekonomicznych. Na rzadko zaludnionych obszarach operatorom sieci po prostu nie opłaca się ciągnąć światłowodów. Docelowo Starlink ma gwarantować możliwość korzystania z internetu na całym świecie. Umiejscowienie satelitów na niskiej orbicie ma zapewnić możliwie niewielkie opóźnienia sygnału.

Pakiet pierwszych sześćdziesięciu urządzeń trafił na orbitę w maju 2019 roku. Już pod koniec zeszłego roku pod nazwą „Better Than Nothing Beta” ruszyły testy systemu. Skorzystało z niego około 10 tysięcy pierwszych konsumentów. SpaceX samą nazwą testów, we właściwy dla siebie ironiczny sposób, chłodzi entuzjazm klientów. Podczas testów sieć osiąga prędkość 50–150 MB/s. Usługa kosztuje obecnie 99 dolarów miesięcznie. Do tego dochodzi zestaw startowy (router, terminal i system montażowy) w cenie 500 dolarów. Od lutego internet ze Starlinków można również testować w Polsce. Cena? Na ten moment absurdalnie wysoka w stosunku do jakości usługi: 449 zł miesięcznie. Do tego pakiet startowy 2,5 tys. zł.

Pełną wydajność Starlink ma osiągnąć około 2027 roku. Wtedy jego prędkość ma zbliżyć się do 1 GB/s, czyli mniej więcej do tylu, ile oferuje obecny internet światłowodowy. Do tego czasu na orbitę ma trafić ponad 10 tysięcy kolejnych urządzeń. Obecnie konstelację Starlink tworzy flota 1 141 obiektów. Przy liczbie 2700–2800 wszystkich działających sztucznych satelitów oznacza to, że firma Elona Muska jest właścicielem ponad jednej trzeciej tego typu urządzeń pozostających na orbicie. Ale to oczywiście nie koniec. Tylko w marcu 2021 roku przewidziane są cztery starty Falconów 9, z których każdy ma wynieść pakiet 60 Starlinków. Wkrótce więc znakomita większość sztucznych satelitów będzie własnością firmy Muska.

Start rakiety programu Starlink, marzec 2021 / fot. SpaceX, CC BY-NC 2.0Start rakiety programu Starlink, marzec 2021 / fot. SpaceX, CC BY-NC 2.0

Taka liczba satelitów budzi obawy z co najmniej dwóch innych powodów. Po pierwsze, chodzi o zbyt wielki tłok na orbicie i – co z tego wynika – zwiększanie prawdopodobieństwa kolizji z innymi urządzeniami. W wypadku takiego kosmicznego zderzenia mielibyśmy do czynienia z powstaniem chmury odłamków krążącej wokół Ziemi z ogromną prędkością (do tego typu zdarzeń już dochodziło, jeszcze o tym wspomnę). Fragmenty tej chmury mogłyby z kolei trafiać w inne obiekty, uszkadzając je, przez co wielkość kosmicznej smugi śmieci mogłaby się powiększać. Czarny scenariusz wyglądałby więc jak w filmie „Grawitacja”, gdzie kosmiczne śmieci okrążające Ziemię co kilkadziesiąt minut stanowiły śmiertelne zagrożenie dla Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i znajdującej się na jej pokładzie Sandry Bullock. Elon Musk twierdzi jednak, że to mało prawdopodobne. Satelity mają niewielkie silniczki, które po wycofaniu urządzeń z użytku skierują je w stronę atmosfery, gdzie mają spłonąć. Jeżeli jednak – jak zapewniają inżynierowie SpaceX – silniki zawiodłyby, to po kilku latach Starlinki same zniżyłyby lot do tego stopnia, że spłonęłyby w atmosferze. To jeszcze jedna zaleta niskiej orbity okołoziemskiej – przedmioty tam umieszczone schodzą z niej stosunkowo szybko. Urządzenia umieszczone na orbicie średniej (od około 3000 do ponad 30 tys. kilometrów nad Ziemią) mogą krążyć wokół naszej planety nawet przez stulecia.

Drugi problem związany ze Starlinkami podnoszą astronomowie. Twierdzą oni, że tak liczna flota urządzeń bardzo utrudni obserwacje nieba. Aby obserwować odległe obiekty w kosmosie, astronomowie potrzebują możliwie czystego nieba. Starlinki, które w tak dużej liczbie krążyłyby wokół Ziemi, odbijając światło słoneczne, sprawiłyby, że takie obserwacje stałyby się znacznie trudniejsze niż obecnie. Po prostu w trakcie obserwacji znacznie częściej niż dziś w polu widzenia teleskopu pojawiałby się jakiś satelita zaburzający obraz.

W odpowiedzi na te zarzuty SpaceX stara się zmienić orientację przestrzenną urządzeń w ten sposób, żeby panele słoneczne możliwie rzadko odbijały promienie słoneczne wprost na Ziemię. Oraz przyciemnia kolejne urządzenia. Starlinki nie mogą jednak być pomalowane zupełnie na czarno, ponieważ groziłoby to przegrzaniem samych urządzeń. Tego samego zjawiska możemy doświadczyć, kiedy założymy czarny T-shirt w słoneczny letni dzień – koszulka nagrzewa się znacznie szybciej i bardziej, niż gdyby była biała. Zresztą jasne kolory pierwszych Starlinków miały właśnie za zadanie zapobiegać ich przegrzewaniu, kiedy te znalazłyby się w obrębie oddziaływania promieni słonecznych. Istnieją już analizy, które sugerują, że wdrożenie programu Darksat (czyli właśnie „ściemniania” Starlinków) działa, choć efekty nie są w pełni satysfakcjonujące.

Satelity Starlink widziane z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, kwiecień 2020 / fot. NASASatelity Starlink widziane z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, kwiecień 2020 / fot. NASA

Przy tej okazji pojawia się też kwestia prawa do widoku czystego nieba. Czy wolne od satelitów nocne niebo jest takim dobrem jak czyste powietrze i czyste rzeki? Można argumentować, że czyste powietrze i czyste wody w sposób bezpośredni przekładają się na takie kwestie jak jakość naszego zdrowia i długość życia. Czyste powietrze jest więc czymś innym niż czyste niebo, ponieważ to pierwsze w sposób bezpośredni oddziałuje na nasze życie. Z drugiej strony pewien stan natury jest dobrem samym w sobie, niepotrzebującym dodatkowych rozstrzygnięć. Naturalne ciemne niebo jest w takiej optyce wspólnym dziedzictwem całej historii naszego (i nie tylko) gatunku. Pozbawiając się go, pozbawiamy się czegoś, co przez tysiąclecia było dla naszej cywilizacji czymś oczywistym. Tyle że widok czystego nieba dla dużej części mieszkańców globu jest już niedostępny. Kiedy w ciemną noc wzniesiemy wzrok ku gwiazdom, z dużym prawdopodobieństwem zobaczymy tam albo światła samolotów, albo właśnie satelity. I to tylko, jeśli mieszkamy poza dużymi miastami. Bo w każdym większym mieście, nie mówiąc już o metropolii, i tak mamy do czynienia ze zjawiskiem „zanieczyszczenia światłem”. W bezchmurną noc widzimy czerwonawą łunę, przez którą nieśmiało przebija światło jedynie kilkunastu, góra kilkudziesięciu najjaśniejszych gwiazd.

Wydawałoby się, że czyste niebo i prawo do obserwacji pozostają w konflikcie z ofertą internetu dla ludzi, którzy do tej pory mieli do niego utrudniony dostęp. Ale czy naprawdę w ten sposób wygląda ta opozycja? Choć Elon Musk twierdzi, że system ma być sposobem na dostarczenie taniej sieci osobom zainteresowanym na całym świecie, dziś jest on koszmarnie drogi. 99 dolarów to abonament obowiązujący we wszystkich państwach, gdzie usługa jest świadczona – dla większości ludzi na świecie to cena zaporowa. Co prawda Musk twierdzi, że koszty starlinkowego internetu mają spadać z każdym rokiem i kolejnymi wysyłanymi na orbitę pakietami urządzeń. Jest jednak prawdopodobne, że na internet od Muska będą mogli sobie pozwolić i tak obywatele rozwiniętych krajów, tyle że mieszkający na odludnych terenach. Nie polepszy to więc jakości życia osób w krajach biedniejszych.

Starlink nie jest pierwszym projektem tego typu. Nieco podobny (jednak o nieporównywalnie mniejszej skali) ponad 20 lat temu w dużej części sfinansowała Motorola. Konstelację Iridium, bo tak nazywał się system, tworzyło 66 satelitów. Miały one zapewniać telefonię satelitarną oraz przesył danych dostępny na całym świecie. Nieco ponad rok od startu, w roku 1999 przedsiębiorstwo ogłosiło jednak bankructwo. Jak nietrudno się domyślić, satelity pozostały na swoich orbitach i dopiero na początku nowego milenium zostały przejęte przez firmę podlegającą rządowi USA. Kiedy 10 lutego 2009 roku nad Syberią doszło do pierwszego w historii zderzenia dwóch satelitów, jeden pochodził właśnie z konstelacji Iridium. Drugim był to nieczynny (podobno) wojskowy satelita rosyjski Kosmos 2251. Od tamtej pory pozostałości obu obiektów krążą na wysokości około 700 kilometrów nad powierzchnią Ziemi jako kupa kosmicznego złomu.

Pociąg satelitów Starlink na nocnym niebie, Santa Cruz, luty 2020 / fot. Forest Katsch, UnsplashPociąg satelitów Starlink na nocnym niebie, Santa Cruz, luty 2020 / fot. Forest Katsch, Unsplash

Po co Muskowi projekt, którego koszt wyceniany jest na ponad 10 miliardów dolarów? Miliarder ma w przyszłości nadzieję na zyski rzędu 30 miliardów dolarów rocznie. Te środki zamierza przeznaczyć na realizację swojego największego marzenia, czyli na kolonizację Marsa. Dla wielu tak ambitny plan wydaje się porywaniem z motyką na, nomen omen, Słońce. Trudno jednak Muskowi odmówić rozmachu wizji i konsekwencji działania. To on rozpoczął na dobre erę elektrycznych samochodów, a Tesla wciąż pozostaje liderem na rynku sprzedaży samochodów elektrycznych. Również na rynku rakiet SpaceX jest potęgą, której ustępują nie tylko wszystkie inne komercyjne przedsięwzięcia, ale też największe mocarstwa świata. Na pierwszą połowę 2021 roku zaplanowanych jest 76 startów różnych rakiet kosmicznych – wśród nich najwięcej jest startów właśnie Falcona 9. Następna w kolejce jest chińska rodzina rakiet Chang Zheng – Długi Marsz. Na platformie startowej w kompleksie Boca Chica w Teksasie, gdzie SpaceX przeprowadza próby rakiet, czeka już kolejny eksperymentalny model rakiet SpaceX: Starship SN11. Docelowo to właśnie ogromne, liczące ponad 120 metrów (tyle ile wieżowiec Błękitny w Warszawie) rakiety mają przetransportować ludzi na Marsa.

Wyścig kosmiczny ze swoimi ornamentami, takimi jak Starlinki, jest oczywiście kwestią problematyczną rodzącą wiele dylematów i uruchamiającą konflikty wartości. Jak każde zresztą wielkoskalowe (ale przecież nie tylko) działanie. Trudno jednak odmówić pewnej skuteczności działaniom Elona Muska, który stał się nie tylko głównym graczem w kosmicznym wyścigu, ale również jedną z największych nadziei na to, że w najbliższej dekadzie bądź dwóch jakiś człowiek naprawdę może postawić stopę na Czerwonej Planecie. Dopiero wtedy nadejdzie przyszłość, której spodziewaliśmy się w dzieciństwie, myśląc o latach 20. i 30. XXI wieku.

Część krytyków uważa jednak Muska za zwykłego hochsztaplera, który tak naprawdę nigdzie nie zamierza lecieć. Miliarder w takiej optyce byłby kimś na podobieństwo Basa Lansdorpa, twórcy „Mars One” – projektu, który w założeniach miał wysłać na Marsa pierwszych ludzi. Podstawą jego finansowania miało być wsparcie inwestorów i sprzedaż praw do transmisji na żywo. Projekt, po zgromadzeniu pokaźnego kapitału, ostatecznie zbankrutował. To zresztą baczniejszych obserwatorów nie powinno dziwić. Desi Lydic w materiale dla „The Daily Show” pytała Lansdorpa, ilu jego projekt zatrudnia ludzi. Biznesmen odpowiedział, że 10. I tylko kilku z nich było inżynierami; większość zajmowała się storytellingiem. Landsdorp nie sprzedawał więc realnego produktu, sprzedawał wrażenie i opowieść. Podobnie jak inni hochsztaplerzy wyznających dewizę „fake it till you make it” – niedoszli twórcy takich projektów jak Theranos czy Fyre Fest.

Czy Elon Musk różni się od nich tylko tym, że umie znacznie dłużej udawać? Odpowiedź na to pytanie powinniśmy poznać w ciągu najbliższej dekady. Ale zanim to nastąpi, jeszcze wiele razy będziemy mogli się delektować przyszłością rysowaną przez Starlinki na naszym niebie. Pakiety satelitów to piękne, majestatyczne widowisko. Zbliżają się ciepłe wiosenne i letnie noce. I kolejne pociągi z gwiazd.