Kiedy wchodzimy na „Pudelka” – oczywiście dla beki – możemy być niemal pewni, że jeden z pierwszych komentarzy pod pierwszym artykułem będzie hejterski. W poniedziałek 27 sierpnia na czołówce jest artykuł „Gosia Rozenek w koszulce z aniołem leci do Izraela (ZDJĘCIA)”. Najwyżej punktowany komentarz brzmi: „skutecznie obrzydzacie życie Polakom wrzucając codziennie zdjęcia pani Kostrzewskiej Bukaczewskiej Rozenek Majdan. Dajcie jej spokój. 50 letnia kobieta przechodzi kryzys, a wy ją nakręcacie” (pisownia – tu i w kolejnych cytowanych komentarzach z forów – oryginalna).
Teraz najwyżej punktowany komentarz pod artykułem na portalu Forsal: „O.Rydzyk jest znienawidzony przez zboczeńców i wszelkiej maści nieudaczników. O pożytecznych idiotach nie wspominając”. No to jeszcze pierwszy komentarz do newsa z Gazeta.pl: „jam mam takie marzenie że te klechy zakłamane się odpier..olą od polityków a zajmą się religią bo za mało jest religi i nauki katechizmu w kościele a bardzo dużo uprawiania polityki a co wypowiedzi o zmiany ordynacji myślę że ta krytyka jest dlatewgo bo pewnie za mało kasy dostali od PIS”.
Nie bez powodu jedna z częstszych rad, które słyszą dziennikarze, głosi: nie czytaj komentarzy pod swoimi tekstami. Ale jak w „Guardianie” pyta Jessica Valenti: skoro nie należy ich czytać, to po co ktoś ma je pisać?
Co myśli lud?
Można ulec złudzeniu, że internetowe komentarze stanowią odbicie tego, co myśli społeczeństwo. Zwracał na to uwagę w swoim świetnym tekście Marcin Napiórkowski. Jeżeli jestem zamknięty w społecznościowym bąbelku kreatywnej klasy średniej, a jednocześnie chcę zyskać wgląd w poglądy tzw. ludu, choć raczej nie wybiorę się na domówkę do kolegi ze szkolnej ławki, to wystarczy, że poczytam komentarze pod artykułami. Dobra metoda, prawda? Otóż nie.
Czytając sekcje komentarzy, zyskujemy tylko pozorną reprezentację poglądów społeczeństwa. Napiórkowski pisze w tym kontekście o tzw. „pluralizmie spolaryzowanym”, w którym nadreprezentowane są postawy skrajne, a opinie wyważone i spokojne w zasadzie nie istnieją. Postrzeganie internetowych komentarzy jako głosu opinii publicznej może doprowadzić nas do złudnego przekonania, że Polacy to naród wyjątkowo nikczemny, lubujący się w obrzygiwaniu jadem możliwie dużej części świata. Sam do pewnego momentu byłem przekonany, że internetowe sekcje komentarzy to wymaz z Polski.
Ale rynsztokowe posty to nie tylko polska specjalność. John Herrman z „BuzzFeda” nazwał forum YouTube'a (nawiązując do twierdzenia o nieskończonej ilości małp) „pokojem z milionem małp walących w miliony klawiatur, spośród których to małp żadna nawet w połowie nie zbliżyła się do napisania Hamleta, ponieważ wszystkie są zbyt zajęte obrzucaniem się gównem”. Internetowe komentarze to nie odbicie uśrednionych poglądów społeczeństwa. To odrębny ekosystem.
Kiedy płonie świat
Komentujący w internecie zachowują się inaczej niż – niezależnie od tego, jak dziwnie to słowo by nie brzmiało w 2018 roku – w realu. Samo komentowanie w internecie robi z ludzi potwory. Czasami widać to po agresywnych postach osób, które znamy osobiście i których nigdy byśmy nie podejrzewali o taką butę w bezpośrednich kontaktach. Tymi osobami możemy być również my sami.
To zjawisko nazywane jest „rozhamowaniem online”. Klasyczną pracę o toksycznym zachowaniu internetowych komentatorów opublikował w 2004 roku John Suler. Jego wnioski w dużej mierze znalazły potwierdzenie w późniejszych pracach. Co przyczynia się do tego, że w sieci ludzie zachowują się bardziej agresywnie niż na przykład podczas towarzyskich spotkań? Po pierwsze niewidzialność, która powoduje rozluźnienie społecznej kontroli. W takich warunkach ludzie są w stanie robić rzeczy, których nie zrobiliby w sytuacji, w której wiedzieliby, że są obserwowani przez innych. Drugi powód to asynchroniczność. Kiedy piszemy internetowy komentarz, nie musimy konfrontować się na bieżąco z natychmiastową reakcją innej osoby lub osób. Możemy więc do woli rozpędzać się w swojej zapalczywości, wypisywać kolejne obelgi i złośliwości, nienarażeni na kwaśną minę, zakłopotanie, smutek czy przerwanie obraźliwego wywodu przez adwersarza. Kolejnym elementem, który wpływa na internetowe rozhamowanie jest łatwość w podważaniu autorytetu. Niejednokrotnie pod artykułami prasowymi uznanych specjalistów z jakiejś dziedziny pojawiają się komentarze w stylu: „a panienka to skończyła chociaż staż?”. To ten rodzaj protekcjonalizmu, na który ludzie bardzo rzadko pozwalają sobie w relacjach twarzą w twarz. Suler mówił o jeszcze jednym elemencie komentowania w sieci, który miałby ułatwiać hejt – o anonimowości. W tym aspekcie się mylił, do czego jeszcze wrócę.
Istnieje wiele czynników, które wpływają na to, że w internecie jesteśmy bardziej aroganccy i bucowaci niż na co dzień: brak kontaktu wzrokowego sprawiający, że nie możemy czytać sygnałów pozawerbalnych mogących nas zniechęcić do ofensywnego tonu wypowiedzi, czy niskie koszty społeczne internetowej agresji. Jeżeli jesteśmy agresywnymi bucami w realu, to narażamy się na ostracyzm; w internecie bynajmniej. Nierzadko zdarza się również, że za skrajne poglądy zyskujemy wyrazy społecznego uznania w postaci lajków, serduszek czy łapek w górę. To raczej nie zniechęca do radykalizmu.
Ponadto, w sieci mamy do czynienia z nadreprezentacją komentarzy pisanych przez osoby o dość specyficznych cechach charakteru. Badacze pod kierownictwem Erin E. Buckels w artykule „Trolls just want to have fun” wskazali, że spośród przebadanych ponad 1 200 użytkowników internetu, 23,8% lubiło debatować, 21,3% znajdowało przyjemność w rozmowie z innymi użytkownikami, 2% stwierdziło, że lubi nawiązywać kontakty w internecie, a 41,3% nie zostawiało żadnych komentarzy. Trolle stanowiły natomiast zaledwie 5,6%.
Trolle to osoby, które po prostu lubią patrzeć, kiedy płonie świat – jak twierdził w „Mrocznym Rycerzu” kamerdyner grany przez Michaela Caine'a. Są nimi głównie młodzi mężczyźni o osobowości określanej mianem ciemnej triady: machiaweliczni, narcystyczni, z subkliniczną psychopatią. Impulsywność, manipulanckość, przesadny egocentryzm, ubóstwo emocjonalne, nawykowe kłamanie, traktowanie innych w sposób instrumentalny, obniżenie zdolności do odczuwania poczucia winy i czerpanie przyjemności z upokarzania innych – to tylko niektóre wyróżniki ciemnej triady.
Nienawiść za pieniądze
Jest wreszcie kwestia płatnego hejtu. Raport na temat tego zjawiska ukazał się pod koniec lipca bieżącego roku. Naukowcy z Oxfordu przeanalizowali dane z 48 krajów. Dowody wpływania na opinię publiczną przez agencje rządowe i polityków znaleziono w 30 spośród nich. Jednym z tych krajów była Polska.
Jak zaznaczają autorzy, intencjonalne manipulacje w internecie to dobry biznes. Od 2010 roku w badanych krajach politycy i rządzący wydali co najmniej pół miliarda dolarów na badania, rozwój i wdrażanie technik manipulacji opinią publiczną za pomocą social mediów, komentarzy internetowych, szerzenia fake newsów i hejtu.
Poza hejtem i rozpowszechnianiem fake newsów opłacani trolle piszą również komentarze, które mają podważyć wiarygodność danej wiadomości lub przekierować uwagę komentujących na wygodne dla zleceniodawców tory. Dodatkowo trolle zatrudniani przez partie polityczne (a raczej przez agencje PR wynajmowane przez polityków) atakują wybrane organizacje czy konkretnych ludzi. Taką aktywność naukowcy z Oxfordu odnotowali w 27 z 48 badanych krajów (niestety nie podali, o jakie konkretnie kraje chodzi).
Jest jeszcze jeden istotny element tej układanki. Silnie nacechowane emocjonalnie komentarze pod artykułem zmieniają odbiór samego artykułu. Badacze z University of Wisconsin–Madison na przykładzie tekstu o nanotechnologii dowiedli, że w konsekwencji pojawienia się negatywnych komentarzy – choćby najczęstszego argumentum ad personam – wśród czytelników wzrasta poczucie ryzyka związanego z technologią.
To jeden z podstawowych powodów, na które powołał się serwis „Popular Science”, wyłączając w 2013 roku możliwość komentowania. Medium z niemal 150-letnimi tradycjami stwierdziło, że komentarze są po prostu złe dla nauki. Nauka to metoda weryfikacji hipotez, która bynajmniej nie polega na przekrzykiwaniu się i osobistych połajankach pozbawionych wartości merytorycznej.
Wyłączyć hejt
Trudno sobie wyobrazić sposoby walki z rwącymi potokami ekskrementów, płynącymi przez serwisy w rodzaju Demotywatorów, Kwejka czy Sadistic. Ale administratorzy dużych portali informacyjnych decydują się czasem na ukrócenie – przynajmniej wybiórcze – hejterskiej aktywności. Na taki krok zdecydowała się choćby Gazeta.pl, wyłączając komentarze pod niektórymi artykułami dotyczącymi migrantów. Trudno zgadnąć, jaka część rasistowskiego hejtu, który przetaczał się przez internet (również przez fora Gazety.pl) była ruchem spontanicznym, a jaka opłaconą aktywnością trolli zatrudnianych przez agencje PR.
Niektórzy mogą sądzić, że wystarczy ograniczyć anonimowość komentujących. Jak wyżej wspomniałem, to właśnie na anonimowość w 2004 roku zrzucał część winy za zjawisko sieciowego odhamowania John Suler. Kiedy jednak nieanonimowy Facebook zaczął obsługiwać sekcje komentarzy na wielu portalach, hejt wcale nie zniknął. Słynny był udostępniany na Facebooku przez setki, a może tysiące osób mem, na którym widniało zdjęcie obozu w Auschwitz z podpisem „zapraszamy uchodźców, infrastrukturę mamy już gotową”. Osoby szerowały ten post pod własnym imieniem i nazwiskiem na prywatnych profilach. Na tych samych profilach mogliśmy znaleźć zdjęcia z dziećmi, z rodzinnych uroczystości. Zwykłym ludziom, naszym sąsiadom, brak anonimowości nie przeszkadzał w wyrażaniu podłych opinii.
Mało tego, istnieją naukowe dowody, że osoby nieanonimowe mogą być bardziej agresywne niż te anonimowe. Niemiecka badaczka Katja Rost stwierdziła, że jeśli komentarze dotyczą skandali obyczajowych czy kwestii politycznych – czyli tematów, które w jakiś sposób dotyczą wartości i norm społecznych – hejterzy nie uważają, że robią coś niestosownego. W swoich oczach stają się strażnikami istotnych spraw.
Może trzeba rzucić więcej sił na moderowanie komentarzy? Nie jest to pomysł zły, ale również ma swoje wady. Bez względu na to, jak szczegółowy jest regulamin danego portalu, za jego wdrażanie ostatecznie odpowiada człowiek. Komentarze będą więc moderowane pod jego własne uprzedzenia (które ma absolutnie każdy), pod jego błędy poznawcze, jego zły dzień albo zmęczenie. A osoby, których komentarze zostaną wycięte, będą mówiły, że padły ofiarą cenzury albo że zostały zagłuszone, bo są zbyt niebezpieczne i niewygodne.
Właśnie tak stało się, kiedy „The Times” chciał walczyć z hejtem pod swoimi blogami. Najpierw zdecydował się na stworzenie sekcji komentarzy w oparciu o Facebooka, a gdy to nie przyniosło skutku, zlecił moderację dyskusji zewnętrznej firmie. Duża część komentarzy zniknęła, a czytelnicy wysuwali oskarżenia o sianie terroru politycznej poprawności.
Monetyzacja śmietniska
Istnienie sekcji komentarzy często jest uzasadniane właśnie wolnością słowa. Ich likwidacja dla wielu użytkowników nie jest niczym innym jak cenzurą. Tylko że to nie tak. Internetowe komentarze w obecnym kształcie nie są żadnym obiektywnym i wywiedzionym z praw natury instrumentem realizowania demokratycznej zasady wolności słowa. To po prostu biznesowe narzędzie wydawców mediów internetowych, którzy posługują się nim w celu zwiększenia ruchu na stronie.
Jeżeli zostawiamy komentarz, to jest duże prawdopodobieństwo, że wrócimy do artykułu, aby sprawdzić, czy dostaliśmy łapki w górę, albo odpowiedzieć na inne głosy. A nawet jeśli sami nie komentujemy, to głosy innych mogą utrzymać nas dłużej na stronie. Nasza uwaga zostanie następnie skwantyfikowana i sprzedana reklamodawcom.
W ten sposób działają media. W ich hierarchii wartości zarabianie na właścicieli (a więc sprzedawanie naszej uwagi reklamodawcom) znajduje się znacznie wyżej niż dostarczanie merytorycznie poprawnych, wyważonych treści czy tworzenie przyjaznego środowiska pozbawionego hejterów. Część mediów z pełną świadomością podsyca hejt, nadając artykułom czy galeriom tendencyjne tytuły lub zostawiając na końcu tekstu prowokujący do interakcji dopisek w stylu: „A wy co o tym sądzicie?”. Komentarze są jednym z elementów monetyzowania czasu spędzanego na stronie. To stara zasada: jeżeli nie ty płacisz za produkt, to zapewne sam jesteś produktem.
Komentarze to żaden głos ludu ani podpora demokracji. To raczej śmietnik internetu, pełen odpadów produkowanych przez frustratów i płatnych trolli. A media są administratorami tego wysypiska. W ich interesie jest, aby odpadów przybywało – na tym zarabiają. W naszym – jako społeczeństwa – żeby źle składowane odpady nie zatruwały nam życia.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).