Kraina Grzybów i Kraina Sztuki przypominają się nawzajem o tyle, że obie są zaczarowane. Ale każda na swój sposób, w każdej działa inny rodzaj magii. Czyje zaklęcia są mocniejsze? Czy magie cyfrowych grzybów i galeryjnej sztuki wzmacniają się – czy neutralizują? Czy te krainy potrzebują się nawzajem? A jeżeli tak, to kto kogo potrzebuje bardziej – i do czego? Czy wystawa w instytucji niesie gwieździe internetu obietnicę nobilitacji, czy raczej ryzyko zostania zwampiryzowaną przez łakomą świeżej krwi nieumarłą artystyczną strukturę? Oto niektóre z pytań, które rodzą się na marginesie wystawy władcy Krainy Grzybów Wiktora Striboga w bytomskiej Kronice.
Wystawa w Kronice jest galeryjnym debiutem Wiktora Striboga (30 l.). Jednak w odróżnieniu od większości artystów wystawiających w instytucjach sztuki współczesnej, tego debiutanta szerszej publiczności nie trzeba przedstawiać. Pierwszy odcinek „Poradnika uśmiechu” na youtubowym kanale Striboga „Kraina Grzybów TV” ma dwa i pół miliona wyświetleń; można go oglądać z napisami w siedemnastu językach, w tym po mongolsku. Dla porównania klasyczny eksperymentalny film „Test” ojca polskich nowych mediów, Józefa Robakowskego, zebrał przez 9 lat wiszenia na YouTubie niecałe cztery tysiące odsłon.
Oczywiście, o wartości sztuki nie decyduje się w drodze głosowań większościowych. W świecie artystycznym pustawe galerie może nas nie cieszą, ale i nie wpadamy z powodu ich pustawości w panikę; popularność traktujemy z krytycznym (ktoś złośliwy powiedziałby: z paternalistycznym) dystansem, powtarzając sobie, że „miliony much nie mogą się mylić”. Niemniej wszakże... te dwa i pół miliona to jednak działa na wyobraźnię, zwłaszcza że Kraina Grzybów TV to nie jest pierwszy z brzegu youtubowy mózgotrzep, tylko rzecz, której artystyczne nie da się zlekceważyć.
Wiktor Stribog „Sny o byciu zjedzonym” kurator: Paweł Wątroba
CSW Kronika, Bytom, 28 lipca – 7 września 2018
Stribog podsuwa tyle tropów, żadnym nie idąc do końca; podążają nimi fani. Wokół Krainy Grzybów rozciągają się żyzne interpretacyjnie grunty, na których bujnie niczym chwasty pleniły się odczytania wiralu, rozwijane w ulubionej przez internautów poetyce teorii spiskowych. Czym jest Kraina Grzybów? Reportażem z odmiennych stanów świadomości? Lustrem doświadczeń po psychodelikach? To odczytanie dokonane po linii najmniejszego oporu, biorąc pod uwagę par exellence psychodeliczny, halucynacyjny charakter klipów Striboga. W internecie mnożyły się więc alternatywne hipotezy; Kraina Grzybów jest metaforą zagłady atomowej? Zaszyfrowaną opowieścią o traumie, pedofilii i molestowaniu? Postinternetową eschatologią? A może po prostu sztuką?
Ta ostatnia teoria jest jeszcze bardziej oczywista niż hipoteza, że Stribog robi Karinę Grzybów pod wpływem grzybów. Artystyczne odczytanie jego twórczości ma tę zaletę, że w odróżnieniu od większości domysłów na temat Krainy Grzybów, ten da się potwierdzić. Potrzeba do tego jedynie instytucji. To jedna z magicznych sił, które działają w zaczarowanej Kranie Sztuki, być może najważniejsza. Instytucje są czarodziejkami, które magiczną różdżką wskazują, co jest sztuką, co tylko twórczością lub zaledwie „internetowym kontentem”.
Ktoś mógłby wzruszyć ramionami. O Galerii Kronika, w której wystawia Stribog, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że wygląda jak potężna czarodziejka, zdolna jednym gestem przesuwać treści między różnymi obszarami ikonosfery i przemieniać internetowe Kopciuszki w artystyczne królewny. To raczej Kronika wygląda jak Kopciuszek, galeria miejska skromnie finansowana przez samorząd niezamożonego, postgórniczego Bytomia, działająca w trudnym społecznie otoczeniu, zatroskana publicznym dobrem, które z ekonomicznych przyczyn w tej okolicy jest deficytowe. Jeżeli Kronika, ta uboga wróżka z Bytomia, jest w cokolwiek bogata, to w prestiż i autorytet (na polu sztuki). Internet, w którym działa Stribog, i pole sztuki, na którym wystawia, goszcząc w Kronice, znajdują się na przeciwległych biegunach systemu tworzenia wartości. W internecie publiczność decyduje o wszystkim, w sztuce prawie o niczym. Pierwsze pole jest ekstremalnie inkluzywne, drugie ekskluzywne; sztuką może być potencjalnie wszystko, ale granice obszaru artystycznego zakreśla się przede wszystkim poprzez akt wykluczenia. Z instytucjonalnego punktu widzenia pojęcie sztuki zachowuje sens i moc, dopóki ma ilościowo rygorystycznie ograniczony zakres. Internet jest demokratyczny w populistycznym sensie; rzeczy muszą się tu nam przede wszystkim podobać, aby odnieść sukces. Sztuka tymczasem pełna jest rzeczy, które mało komu się podobają, a przecież są na jej obszarze wysoko cenione; w tej krainie kryterium nie są upodobania, lecz dyskursywne, krytyczne sądy. Tym ciekawszy jest przypadek artystycznej instytucjonalizacji Krainy Grzybów. W krainie podoba nam się przecież i to nawet bardzo: na ile jednak jej terytorium pokrywa się z dyskursywnymi domenami Krainy Sztuki?
Stribog ma za plecami miliony internautów, a przed sobą galerię, która prędzej wraz z całym Bytomiem zapadanie się w pokopalniane wyrobiska niż zgromadzi choćby promil takiej widowni. Wydawałoby się, że siła jest po jego stronie, a mimo to rozmawiając o wystawie z Karoliną Plintą, władca KG asekuruje się, co i raz zastrzegając, że nie jest artystą, tylko „twórcą kontentu”. Na co nam przyszło – pomyślałem, czytając te bolesne słowa – że nawet korporacyjny żargon wydaje się autorowi przyjaźniejszy niż nomenklatura artystyczna! W rozmowie okazuje się, że wystawa w Kronice nie jest tak naprawdę debiutem Striboga, który parę lat temu, jeszcze przed Krainą Grzybów TV, za czasów studenckich, zrobił wystawę w Chatce Żaka w Lublinie. Nie dało mu to do końca szczęścia. Specyfika artworldowej atmosfery, w której wyczuł, jak mówi, rodzaj „naburmuszenia”, zniechęciła go, kontynuował więc twórczość w internecie, bez instytucjonalnej weryfikacji. W rozmowie z Plintą powołuje się na publiczność, którą zdobył bez pomocy instytucji. W opozycji do ekskluzywnego rynku sztuki uderza w egalitarno-populistyczne tony. „Salony niech się bawią w swoją jednoprocentową grę – powiada – ja wolę się bawić z całym podwórkiem”. Jakby się jednak władca Krainy Grzybów nie asekurował, to wszedł już do Krainy Sztuki, już grzęźnie w jej naburmuszonym gruncie; dyskutuje swoją twórczość z krytyczką sztuki, w Bytomie ma kuratora i zrobił wystawę.
Przyjrzyjmy się zatem wystawie. Stribog tytułuje ją „Sny o byciu zjedzonym” i trudno pomyśleć, że bohaterem tych snów mógłby być „twórca kontentu” pożarty przez system sztuki, który jest wybredny i wykluczający, ale jednocześnie głodny autentycznej twórczości. Artworld wykonuje co i raz takie posunięcia, rozciągając swoje granice, by objąć nimi i strawić (zinstytucjonalizować) graficiarzy, street arterów, twórców outsider art, czy autorów memów – nosicieli autentyczności i energii, których brakuje w „profesjonalnej” produkcji. Czy Stribog występuje w roli takiego Janka Muzykanta? Można na sytuację w Bytomiu spojrzeć i w ten sposób, nawet jeżeli w tym wypadku Janko Muzykant to nie zahukany wiejski skrzypek, lecz zamożny (w popularność) i kompetentny twórca kontentu. To raczej artworld występujący pod skromną, pozbawioną blichtru postacią Kroniki można podejrzewać, że pragnie ogrzać się promieniach popularności internetowej gwiazdy. Zresztą Stribog może w pewnym sensie jest artystą „postludowym”, ale w żadnym razie naiwnym; kulturoznawca z wykształcenia, studiował poetykę internetu również w sensie akademickim i do swojej kreacji w sieci podchodzi w samoświadomy sposób.
„Sny o byciu zjedzonym”, w największym skrócie, są retrospektywą znanych z internetu kreacji Striboga w wystawowej adaptacji. Oglądamy zatem oczywiście opus magnum artysty (przepraszam, twórcy kontentu), czyli Krainę Grzybów TV – wszystkie pięć opublikowanych na tym kanale w latach 2013–2017 epizodów „Poradnika uśmiechu”, wraz z epilogiem. Kronika mieści się w starej bytomskiej kamienicy, jej pomieszczenia łatwo poddają się przeróbce na reprezentację domowych wnętrz i tą właśnie ścieżką podąża Stribog. Krainę Grzybów oglądamy w miejscu ucharakteryzowanym na post-PRL-owski „duży pokój”, urządzony brzydkimi, ale swojskimi kanapami, dywanami oraz szafkami, na których, jak w każdym porządnym polskim salonie z minionej epoki, stoi tajwańskie kineskopowe TV – już nie jeden odbiornik, lecz sześć, bo wszystkie epizody Krainy Grzybów pokazywane są jednocześnie. Ściany zdobią memy Striboga, wydrukowane i naciągnięte na płótna, lub oprawione w ramki.
W kolejnych pomieszczeniach Stribog dodaje jeszcze dwa utrzymane w grzybowej poetyce prace wideo – znany z youtubowego kanału psychodeliczny teledysk do „Ballady w rytmie dżins” (z cyklu „Grzybowe melodie”) oraz premierowy wideoklip „Es el ordenador”. Przede wszystkim jednak „twórca kontentu” rozbudowuje scenografię domu naznaczonego grzybowym przekleństwem, albo jak kto woli błogosławieństwem. W największej sali piętrzy postkomunistyczne meblościanki w katastroficzny stos; z jednej z szafek wypada kukła przedstawiająca Agatkę, bohaterkę „Poradnika uśmiechu” z Krainy Grzybów; z ust i oczu lalki wypływają strumienie kolorowej plasteliny. Sąsiedni pokój to z kolei jadalnia, z tytułową instalacją „Sny o byciu zjedzonym”. Na zastawionym do rodzinnego obiadu stole znów panoszy się plastelina; obrus jest potargany, jedno krzesło przewrócone; komuś chyba przyśniło się, że został zjedzony. Aranżacje uzupełniają wiszące na ścianach memoidalne komiksy i plakaty z cykli „Berkelesz”, „Gęgaloma” (apokaliptyczna wizja świata, w którym wszystko przemienia się gęsi), oraz „Animals, except with human legs” (tu tytuł precyzyjnie objaśnia zasadniczy koncept purnonsensowej, i przy tym swawolnie skatologicznej serii).
Paradoks „Snów...” polega na tym, że im bliżej internetowych oryginałów trzyma się ekspozycja, tym bardziej jest przekonująca, a im dalej wchodzi w galerię, w przestrzeń, obiekt i medium wystawy, tym wyraźniej się psuje. Inaczej mówiąc, Stribog najciekawszy jest, kiedy pozwala się nam zatopić w „Poradnikach uśmiechu”, które nawet oglądane po raz dziesiąty wciąż niosą widza do Krainy Grzybów. Memy, komiksy, surrealistyczne plakaty, i inne piktoralne adaptacje internetowych wizuali znanych z fanpage’ów Striboga też są fajne. W odróżnieniu od wideo te prace mogłyby jednak nie wystarczyć do wprowadzenia autora w przestrzeń takiej instytucji jak Kronika w roli wystawiającego artysty. Co zaś do jego instalacji, to balansują na granicy porażki. Dopóki Stribog używa mebli jako funkcjonalnej scenografii (kanapy do siedzenia, dywany do stąpania, telewizory z czasów transformacji do oglądania), koncept się broni. Kiedy jednak zaczyna układać z meblościanek oniryczne w zamierzeniu kompozycje, zalicza wpadkę. Trzy wymiary i światło dnia weryfikują efekt dziwności, w który celuje władca Krainy Grzybów; jego władza, w sieci absolutna, w krainie galerii ograniczona jest warsztowymi umiejętnościami i oporem materii. Instalacje nie działają, są naiwne; kukła Agatki wypadająca z meblościanki wypada, nomen omen, trochę żenująco.
Stribog nie pchał się do galerii, nie upierał się, by nazywano go artystą wizualnym, choć z drugiej strony nie opiera się, kiedy wciąga się go w sztukę. Wciąganie nie zaczęło się zaś w Bytomiu – na długo przed wystawą w Kronice, Krainę Grzybów w kategoriach sztuki współczesnej zaczął dyskutować MSN. Czy był to błąd? Mimo kukły Agatki i nieporadnego użycia plasteliny, jednak nie. Stribog nie panuje nad wystawową formą? OK, trudno zaprzeczyć, mówimy w końcu o debiutancie. Filmy z Krainy Grzybów nie tylko jednak bronią się bez trudu jako galeryjna sztuka wideo, ale pozostają fascynującą propozycją w kategoriach bezwzględnych – i sytuacja wystawy w takiej krytycznej, dyskursywnie sprawnej instytucji jak Kronika dostarcza zaskakująco sprzyjających okoliczności, aby tę jakość zobaczyć. Ja usłyszałem w wizualnym i narracyjnym brzemieniu tych filmów jeszcze jeden, ale bardzo oryginalny głos w dyskusji na temat transformacji. Stribog na masywną skalę posługuje się nostalgią; celuje właśnie w tamte czasy, nieokreślony moment z początku lat 90. Świat zdominowany przez telewizję, emitowaną na kineskopach tanich tajwańskich telewizorów w mieszkaniach urządzonych meblami, które zostały jeszcze w spadku po PRL-u. Fascynacja najntisami to wśród milenialsów słabość tyleż oczywista, co powszechna, a przy tym najczęściej naiwna, wydająca mdłe i jałowe owoce. To jednak nie przypadek Striboga, który jest wprawdzie świadomie nostalgiczny, ale nie sentymentalny. Jego wizja rozśmiesza hipsterów, ale jest mroczna – to w gruncie rzeczy koszmar, uporczywy badtripowy flashback. „Twórca kontentu” wykorzystuje jako klucz do tej alternatywnej / utraconej rzeczywistości telewizję, bo Kraina Grzybów to – między innymi – doskonała rzecz o telewizji, vintage’owym przebrzmiałym medium.
W „Poradnikach uśmiechu” Stribog wirtuozersko miesza telewizyjne formaty: programy dla dzieci, teleturnieje, audycje poradnicze, reklamy, teledyski, kanały edukacyjne, pasma naukowe, kryminalne reality show, w których (anty)bohaterowie pojawiali się jako czarne sylwetki opowiadające o nierozwikłanych zbrodniach upiornymi, elektronicznie zniekształconymi głosami. I wszystko to w jakości low-fi, w VHS-owym rozmigotaniu, przesterowaniu i przebarwieniu niewyregulowanego kineskopu. Dla Striboga ta epoka to czas dzieciństwa, autor Krainy Grzybów mitologizuje ją więc i odtwarza jako halucynację. Dla mnie z kolei te czasy nie są mitem, tylko wspomnieniem. Co do Krainy Grzybów, to pierwszy raz pokazały mi ją parę lat temu moje chodzące do podstawówki dzieci. Wówczas klipy Striboga cieszyły mnie przede wszystkim zręcznie użytą poetyką psychodeliczną, wrażliwością w polskiej kulturze deficytową. Kiedy po raz kolejny zapuszczałem się do krainy w Kronice, uderzyło mnie jednak, jak w gruncie rzeczy blisko halucynacja Striboga przylega do rzeczywistości czasów, które nostalgizuje. Channeling po telewizyjnych kanałach lat 90. naprawdę był swego rodzaju bad tripem; telewizja to lustro rzeczywistości, odbijające jej istotę nie tyle mimo, ile właśnie dlatego, że jest zwierciadłem krzywym. W ostatnich latach wiele zostało powiedziane o społecznych i ekonomicznych błędach popełnionych w pierwszej fazie transformacji; płacze się nad rozlanym mlekiem. Bytom, miasto, które jest raczej ofiarą niż beneficjantem przemian, świetnie nadaje się na tło dla takich lamentów. Stribog nie lamentuje, generalnie dobrze się bawi, a my z nim, ale wybuchy śmiechu eksplorującej Krainę Grzybów Agatki oraz jej przewodniczki po tym tele-piekle, androgynicznej, diabolicznej wiewiórki Małgosi zawsze przeradzają się w histeryczne ataki, podszyte grozą. Śmiejąc się ze strachu, wracamy do krainy dzieciństwa (autora), do krainy młodości (mojego pokolenia), ale nostalgia powrotu okazuje się w tym wypadku narkotykiem – i to nie naturalnymi grzybkami, tylko raczej toksycznym dopalaczem. Jego zażycie przenosi nas do miejsca w czasoprzestrzeni, z którego bierze początek dzisiejsza rzeczywistość. To miejsce nie było żadną Arkadią, przypominało raczej Krainę Grzybów – psychodelkę przeżywaną bez psychodelików, na żywo, zwichrowany estetycznie transformacyjny pejzaż, gdzie wszyscy obiecują sobie ciągle nawzajem dobrą zabawę, ale ostatecznie gubią się w niespójnych narracjach, kolorowych, ale męczących tele-majakach, złudzeniach i snach na jawie, z których trudno się obudzić. Wychodząc z wystawy, zastanawiałem się, czy mimo postransformacyjnych refleksji i rachunków sumienia do tego wybrudzenia w ogóle doszło i czy wciąż przypadkiem nie przebywamy w Krainie Grzybów.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).