Michał Szlaga jest w twórczej robocie niestrudzony jak Flaubert, realistyczny jak Zola, epicki jak Hugo. Gdyby był literatem, napisałby wielką współczesną polską powieść. Jest jednak fotografem, który wyznaje, że „dokądkolwiek pójdzie i na cokolwiek zwróci obiektyw, i tak zawsze wyjdzie mu Polska”. Czy wyszła mu również wystawa? Szlaga, wybitne fotograficzne oko, jedno z najlepszych w swoim pokoleniu, kończy czterdzieści lat i podsumowuje ten jubileusz retrospektywą. Fotograf, który z natury jest voyeurem, wykłada teraz wszystkie karty na stół, dosłownie zalewa galerię zdjęciami i sam się odsłania.
*
Fotografia dokumentalna jest najważniejszą ze sztuk – jeżeli od sztuki oczekujemy wypowiedzi, która byłaby postawionym przed rzeczywistością lustrem i to nie zwykłym, lecz takim, w którym odbija się więcej niż można zobaczyć, patrząc na rzeczywistość bezpośrednio.
Szlaga wierzy w to oczekiwanie, odpowiada na nie. Jako dokumentalista jest niepodważalny, ale we Wrocławiu stara się przekroczyć dokument w stronę epiki. Epicki jest już sam format wystawy: blisko 20 lat pracy, wszystkie najważniejsze cykle, setki zdjęć podanych we wszystkich możliwych technikach, od fototapet po slajdszoły i od skromnych fotek po fotomalarstwo prezentowane na wypieszczonych odbitkach naklejonych na aluminium. Do tego jeszcze wideo, dźwięk, dokumenty w gablotach, instalacyjne koncepty, lewitująca makieta pomorskiej kolegiaty. Szlaga się nie asekuruje, odsłania przyłbice, idzie w opus magnum. Cykle, pojedyncze obrazy zrobione w momencie fotograficznej iluminacji i całe rozbudowane projekty mają się tu połączyć w szerszą wizję: rozległą panoramę, pejzaż kraju, w którym rozgrywa się wielki społeczny dramat; fotograf jest jego świadkiem, uczestnikiem i krytykiem.
Michał Szlaga. Fotografowałem polskiego króla
kuratorka: Anna Mituś, BWA Awangarda, Wrocław, do 3 lutego 2019
Ta retrospektywa nie jest dziełem do końca spełnionym. To nie wina Szlagi, ale czas nie gra na jego korzyść. Wystawa fotografa, któremu, cokolwiek by fotografował, na zdjęciach wywołuje się Polska, pojawia się na zamknięcie maratonu polskości w polskim świecie sztuki. Myślę, że na starcie tego biegu istniał głód obrazu Polski. Sztuka długo ten temat zaniedbywała, polska rzeczywistość pozostawała nieprzedstawiona, nie do końca opowiedziana. W okolicach 100-lecia niepodległości te zaniedbania zostały nadrobione z nawiązką. Przez ostatnie dwa lata przeszliśmy w różnych instytucjach przez tysiące metrów kwadratowych powierzchni wystawienniczych wypełnionych polskością – dekonstruktywną, rekonfigurowaną, ujmowną krytycznie, konserwatywnie, feministycznie, queerowo. Ostatnie miesiące do narracji o współczesności dołożyły muzealny marsz wystaw kroczących głębiej w historię, w stronę nowoczesnych przyczyn dzisiejszych, ponowoczesnych polskich przygód. Nie wiem, czy udało się z kategorią polskości rozliczyć do końca, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że polska sztuka powiedziała o polskości tyle, ile potrafiła. W recenzji wystawy Szlagi na łamach Szumu Wojciech Albiński nazywa dalsze zajmowanie się polskością „męczeniem buły”. Mnie apetyt na tę „bułę” dopisywał zawsze świetnie, może nawet ponadprzeciętnie, ale nawet ja czuję się tą strawą najedzony do syta.
Odpowiedź, którą przynosi wystawa sformułowana jest raczej w poetyce epilogu długiej dyskusji o polskości toczącej się w instytucjach sztuki, niż poszerzenia pola tej debaty. Wrażenie jest tym silniejsze, że retrospektywa Szlagi to ostatnia – na długo, może nawet na zawsze – wystawa w kwaterze głównej BWA Awangarda. Siedziba tej instytucji, pałac Hatzfeldów – przedziwny asamblaż ruin historycznej niemieckiej architektury, jej PRL-owskiej adaptacji oraz dokonywanych już w III RP remontów i przebudów – dosłownie się rozpada.
Projekt Szlagi jest pożegnaniem z pałacem Hatzfeldów, ale również z figurami i alegoriami, które jeszcze przed chwilą organizowały dyskurs, a teraz, właśnie na tej retrospektywie, na naszych oczach, przesuwają się od aktualności w stronę historii. Emblematem tego przesunięcia jest Stocznia Gdańska. Ta kluczowa dla twórczości Szlagi figura występuje w głównej roli również na jego wrocławskiej wystawie. Artysta, Pomorzanin, Kaszub, ma na punkcie Stoczni niemalże obsesję. Spędził lata, dokumentując proces jej upadku, mieszkając w niej, uparcie do niej wracając, a nawet próbując swoich sił jako robotnik stoczniowy. Dokumentował jej rozbiórkę, gentryfikację, sposób, w jaki przemieniana była w pomnik, muzeum, skansen, teren inwestycji, teatr coraz to innych ekonomicznych, symbolicznych i politycznych spektakli. Fotografii ze Stoczni, które pokazane są we Wrocławiu, starczyłoby na osobną wystawę – taki projekt również miałby epicki rozmach.
W sercu uniwersum Szlagi znajduje się legendarna stoczniowa brama. Dziś jest pomnikiem, stoi w szczerym polu, obok Europejskiego Centrum Solidarności, nie prowadzi już do zakładu przemysłowego. Brama odarta jest ze swojej praktycznej funkcji, ale zachwouje symboliczną moc, więc artystaużywa jej jako portalu do swoich kolejnych przedsięwzięć. Czasem dociera przez nią do miejsc tak oddalanych w przestrzeni jak Alang w Indiach, antystocznia, gdzie złomuje się statki, wśród nich i te, które wyprodukowano w gadańskiej stoczni. Kiedy indziej brama jest początkiem podróży w czasie, jak w portretach robotników, którzy pracowali w Stoczni w latach 40., 50., 60., czyli zanim zakład stał się najpierw politycznym centrum, a potem metaforą polskich przemian. W pewnym momencie wystawy artysta odkłada na chwilę aparat, gromadzi dokumenty, artefakty, pamiątki pochodzące z jeszcze głębszych pokładów przeszłości, z niemieckiej Stoczni, w której budowano farchtowce, kutry Kriegsmarine, U-booty.
Czy wszystkie drogi tej wystawy prowadzą do Stoczni? W jakimś sensie tak, nawet jeżeli nie wszystkie bezpośrednio. I przecież niemal obsesyjne zainteresowanie fotografa tym miejscem ma racjonalne podstawy; to szaleństwo, w którym jest metoda. Jeżeli chcemy zobaczyć polemikę polskiego społeczeństwa z realnym socjalizmem, syndykalistyczną utopię Solidarności, ironię losu robotników, którzy wywalczyli liberalną demokrację po to, aby unieważniła ich jako klasę społeczną – trzeba spojrzeć na Stocznię. Walka kapitału z pracą, konfrontacja przestrzeni społecznej z przestrzenią prywatną, zdarzenia ideałów z rzeczywistością – to wszystko jest tam i wszystko było detalicznie przez Szlagę fotografowane i to całymi latami.
Michał Szlaga, Brama, kadr wideo
Oglądając te zdjęcia, uświadomiłem sobie, że metafora Stoczni, która od 1980 roku (a może nawet już od 1970) obrazowała proces kolejnych przepoczwarzeń polskiego społeczeństwa, właśnie się wyczerpała, choć była aktualna jeszcze całkiem niedawno. To nie znaczy, że straciła na ważności, ale jest już historią. Podobanie jest z bohaterami portretów Szlagi. Wystawione we Wrocławiu fotografie Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy to prawdopodobnie najlepsze wizerunki tych dwojga, jakie kiedykolwiek zrobiono. Ich biografiami i politycznymi wyborami można by opowiedzieć historię polskiej transformacji – podobnie jak można to uczynić za pomocą dziejów Stoczni. Transformacja jednak się skończyła i paradoksalnie na wystawie Szlagi, który tak przenikliwie jej procesowi się przyglądał, widać to nawet wyraźniej niż w życiu. Anna Walentynowicz zginęła w katastrofie smoleńskiej, Lech Wałęsa żyje, ale oboje są postaciami historycznymi. Stocznia była wielką metaforą ćwierćwiecza przemian i nikt nie sfotografował jej tak jak Michał Szlaga, ale nie opisuje dalszego biegu zdarzeń – tego co jest teraz.
Wystawa, podobnie jak cała praktyka Szlagi, zawieszona jest między dwoma spojrzeniami, krytycznym i nostalgicznym, choć oba przeliterowane są przez obiektyw tego samego fotografa.
Krytycznie i nostalgicznie zarazem Szlaga protretuje przedstawicieli „ginących zawodów” – młodych robotników, którzy weszli w szeregi wielkoprzemysłowej klasy pracującej zbyt późno, w czasach, w których z podmiotu historii ta grupa społeczna zmieniła się w formację spychaną ze sceny przez neoliberalizm, globalizację oraz demokratyczne elity, które doszły do władzy, wspinając się na robotniczych plecach.
Michał Szlaga, Pikselowe prostytutki
Kiedy robi zdjęcia Polsce, tylko pozornie jest złośliwy i szuka kuriozów, strasznych dresiarzy kłębiących się w pijanym widzie, brzydoty prowincjonalnych dyskotek, polskiej pokraczności. To przecież fakt; Polska leży we wschodniej Europie, Polska jest krajem „słabej formy”, miejscem, w którym figury modernizacji wciąż bywają montowane na taśmę klejącą i kawałek drutu. Polski grunt jest jakby radioaktywny; zasiane tu ziarna zachodniej kultury kiełkują, ale z tych pędów wyrastają później dziwne, zmutowane kształty. Szlaga się z tego nie nabija, on tego raczej nienawidzi i jeszcze bardziej to kocha. Lubi także eksces, więc go fotografuje, ale czyż można mu robić o to wyrzuty? Fotografia to przecież medium stworzone do obrazowania ekscesu. Oglądamy więc bójki, sceny z wesel, na których ciała wciąż trzymają się na nogach, choć umysły, a nawet dusze dawno straciły przytomność, patrzymy na kupy w pociągowych kiblach, bandytów, krzywe płoty i wymalowane na nich jeszcze bardziej krzywe hasła. Każda z tych fot odkupiona jest jednak jakimś pięknym pejzażem zdjętym w okna samochodu, chwytającym za serce obrazem zwierzęcia rozjechanego na wiejskiej drodze, przedstawionym bez ironii zachodem słońca. Szlaga zbierał materiały do „Polski” ponad dekadę. To kolejna wystawa w wystawie; zresztą przed retrospektywą artysta zdążył ten projekt pokazać w różnych wersjach w wielu różnych miejscach. Sam pokazywałem wybór prac z tej serii na „Późnej polskości”, a jednak zawsze odkrywam w „Polsce” coś nowego, zawsze mam kłopot, aby oderwać się od tego eseju, który zakrojony jest na monumentalną skalę, ale przyciąga detalem, bezbłędnie wybranym momentem naciśnięcia migawki, konkretem sytuacji.
„Polska” to projekt, w którym Szlaga przedstawia się jako fotograficzny zwierz, napędzany instynktem, reporterski, insajderski, taki, który zawsze wchodzi w sam środek sytuacji, nawet, a może nawet szczególnie wtedy, kiedy są to sytuacje, przed którymi mniej awanturniczy człowiek umyka gdzie pieprz rośnie.
Drugim biegunem retrospektywy są momenty, w których fotograf zaczyna pracować konceptualnie, buduje wokół swojej praktyki rodzaj metanarracji. W kaplicy pałacu Hatzfeldów wiesza trzy przebierane autoportrety z pochodzącego sprzed lat (2002) projektu „What made me?”. Na jednym zdjęciu jest księdzem, na drugim czerwonoarmistą, na trzecim dziadkiem z Wehrmachtu; wiadomo, co w Polsce mówi się o Kaszubach. Vis à vis wiszą fotki z pierwszej komunii autora, a pomiędzy model kolegiaty z Kartuz, rodzinnej miejscowości autora, który w przedstawionym tu kościele swoją pierwszą komunię przyjął. Kościół to tylko makieta, ale palą się w nim prawdziwe kadzidła. Mało kto w Polsce nie został nimi w swoim czasie okadzony, mało kto nie był u świętej komunii. Na autoportretach, niezależnie czy jest żołnierzem Wehrmachtu czy księdzem, Szlaga wygląda jak chłopak z Kartuz (co na Pomorzu jest synonimem podmiejskiego chuligana). Oto wybitny fotograf, który portretuje osoby ze szczytów władzy, podróżuje z Maxem Cegielskim do Indii, przyjaźni się z Althamerem, współpracuje z Uklańskim. To artysta-obywatel, który w sprawach społecznych i politycznych zajmuje wyraźne stanowisko, a miejsce, które należy zająć wskazuje mu moralny kompas. I z drugiej strony – a może raczej jednocześnie – to swój człowiek, ulepiony z tych samych katolickich, postpeerelowskich, trochę sowieckich, trochę niemieckich glin, z których pozlepiano większość z nas.
Jeżeli ktoś do tej pory tego nie zauważył, to po wizycie w kaplicy nie będzie miał wątpliwości: ta wystawa o Polsce (a czasem i o opuszczaniu jej, ale tylko po to, żeby do niej wrócić) jest oczywiście również wystawą o Michale Szladze. W okolicach tego autotematycznego wątku przebiega granica między fotografem – wytwórcą zdjęć a artystą, który czyni podmiotem swej praktyki samego siebie. Na wystawie nie brakuje miejsc, w których Szlaga zaznacza, że nie jest po prostu facetem, który trzaska zdjęcia, potrafi postawić przed swoim obiektywem Lecha Wałęsę albo wejść w środek ostrej bójki, żeby wyjść ze świetnym ujęciem. To jest fotograf, który z widoczną przyjemnością operuje wystawową formą, żongluje formatami, mediami, buduje instalacje, pikselizuje wizerunki prostytutek, konceptualizuje swoje obrazy. Mnie te manifestacje artystycznej pozycji nie przeszkadzają, ale i nie potrzebuję ich, żeby widzieć, że mam do czynienia z artystą – i to takim, który bierze na siebie artystyczne obowiązki, przed których podejmowaniem sztuka trochę się uchyla. Ktoś przecież musiał zrobić taki projekt o Stoczni, jaki stworzył Szlaga. Ktoś musiał sfotografować „Polskę”. Czy jesteśmy Szladze wdzięczni za to, że się tym wszystkim zajął?
Nie liczyłem zdjęć na wystawie, są ich setki, choć Szlaga obok monumentalnych esejów potrafi przecież zrobić pojedynczą fotografię o rozstrzygającej mocy. Może to być bezbłędny marynistyczny pejzaż. Albo niesamowity portret prałata Jankowskiego – zdjęcie, które obecna debata o tajemnicach poliszynela kapelana Solidarności zaktualizowała w szczególny sposób. Albo fotografia śmierci wykonana w lwowskim teatrze anatomicznym. Szlaga umie dostarczyć obrazów o wielkiej wizualnej i dyskursywnej sile. Gargantuiczne rozmiary wystawy, na której artysta nie tyle podsumuje swój dorobek, ile dokonuje konfesji, „spowiedzi dziecięcia wieku”, nie neutralizuje mocy tych fotografii, ale wystawia tę moc na próbę. Próba jest tym cięższa, że na wystawę Szlagi jest na swój sposób za późno. I nie chodzi tylko o to, że widzom zmęczonym obrazami polskości może braknąć sił na kilkaset następnych, choćby najlepszych. Kiedy Szlaga zaczynał fotografować Stocznię, dokumentować koszty transformacji, mierzyć się z mitem Solidarności, wyprzedzał publiczną debatę, w której te kwestie wypychano z obszaru widzialności. Dziś dyskutują na ten temat wszyscy. Jest w tym coś z gorzkiej ironii losu, coś z pyrrusowego zwycięstwa, że zdjęcia Szlagi, który był krytycznym pionierem, dziś debaty nie wyprzedzają, lecz wyglądają jak jej ilustracja.
Na wystawę Szlagi jest również za wcześnie. Mam przeczucie, że kiedy wrócimy do wystawionych na niej prac za piętnaście, dwadzieścia lat, okażą się rewelacją i zachwycą nas – bardziej niż teraz. Jeżeli będziemy chcieli zobaczyć polską transformację poprzez dokument o jakości sztuki, sięgniemy po zdjęcia Szlagi, które okażą się wówczas trudne do przecenienia. I mam przy tym nadzieję, że w tym czasie sam Michał Szlaga będzie zupełnie gdzie indziej. Gdzie? Liczę na to, że będzie obrazował rzeczywistość, która wyłoniła się z transformacji. Ta rzeczywistość już istnieje, ale wciąż pozostaje nieprzedstawiona, nieopowiedziana, domaga się, by ktoś zrobił jej zdjęcia – i któż mógłby je zrobić lepiej niż Michał Szlaga?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).