Porażka nie wchodzi w grę
Neil Armstrong na Księżycu, 20 lipca 1969 / fot. NASA

26 minut czytania

/ Obyczaje

Porażka nie wchodzi w grę

Kamil Fejfer

W sumie do Księżyca zbliżyło się dwudziestu czterech ludzi. I tylko oni, spośród 107 miliardów kiedykolwiek noszonych przez Ziemię, opuścili orbitę naszej planety – esej o podboju kosmosu w 50 lat po pierwszym lądowaniu na Księżycu

Jeszcze 7 minut czytania

Próbuję znaleźć jakiś punkt odniesienia. Szybko okazuje się, że widzę go niemal codziennie z okna swojego mieszkania, o ile pogoda dopisze. 39-piętrowy budynek Intraco w Warszawie do dachu ma 107 metrów wysokości. Saturn V, rakieta, która ponad 50 lat temu zabrała ludzi na Księżyc, była o 3 metry wyższa. Podchodzę pod budynek, żeby sobie wyobrazić tego mamuta, potwora, kolosa, który nie zawiódł ludzkości (a w zasadzie Stanów Zjednoczonych; na Księżyc poleciało światowe mocarstwo motywowane zimną wojną, „ludzkość” poleciała tylko PR-owo) ani razu, nawet podczas misji Apollo 12, kiedy w trakcie lotu dwukrotnie został trafiony przez piorun.

Rakieta była szerokości autobusu, jej masa całkowita wynosiła trzy tysiące ton, tyle co dziesięć jumbo jetów. Albo dwa tysiące samochodów osobowych. Jedno ogniwo gąsienicy mierzącego osiem metrów wysokości, niemal czterdzieści metrów długości i ponad trzydzieści metrów szerokości transportera Crawler – pojazdu, który przewoził Saturna V na platformę startową – ważyło tonę. Vehicle Assembly Building, hangar, w którym montowano i przechowywano rakiety, jeden z największych budynków na świecie, jest tak gigantyczny, że ma własny system pogodowy; w wilgotne dni pod jego dachem tworzą się chmury.

Opisując Saturna V, łatwo popaść w orgię zarzucania czytelnika danymi odnoszącymi się do kolejnych niepobitych do dzisiaj rekordów, dzierżonych przez największą rakietę zbudowaną przez człowieka. Dane tworzą jednak siatkę, przez której oka i tak umyka ogrom konstrukcji. Kiedy stoję pod Intraco i patrzę na mieniącą się w słońcu szklano-zieloną fasadę budynku, próbując w myślach dodać nad dachem jeszcze jedno piętro, aby budynek dorównał wysokością Saturnowi V, ten ogrom pozostawia mnie ze słowami, z którymi rakieta zostawiła oglądającego ją na żywo Andrew Smitha: O kurwa!

Wyprowadzenie Apolla 15 z budynku montażu pojazdów na wyrzutnię, Przylądek Canaveral, Floryda, 11.05.1971, fot. NASAWyprowadzenie Apolla 15 z budynku montażu pojazdów na wyrzutnię, przylądek Canaveral, Floryda, 11.05.1971, fot. NASA

Nie zostało ich już wielu. Ludzi, którzy stąpali po Księżycu. Kiedy w 2005 roku Andrew Smith wydawał swoją książkę, „Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię”, było ich jeszcze dziewięciu. Dzisiaj zostało czterech: Buzz Aldrin (89 lat), David Scott (87 lat), Charles Duke (83 lata) i Jack Schmitt (84 lata). Na Srebrnym Globie stopę postawiło w sumie dwanaście osób. Dwanaście spośród nieco ponad 107 miliardów ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi (obecnie ludzkość to ponad 7,5 miliarda osób). Wszyscy stąpający po Księżycu byli Amerykanami i wszyscy dokonali tego między lipcem 1969 roku a grudniem 1972. W sumie do Księżyca zbliżyło się dwudziestu czterech ludzi. To wszystkie osoby – spośród 107 miliardów kiedykolwiek noszonych przez Ziemię – które opuściły orbitę naszej planety.

Nie przepadam za patosem, ale jeżeli istnieją jakieś okoliczności, które nie tylko go usprawiedliwiają, ale nawet wymagają, to jedną z nich jest kosmos. I tak zuchwały, bezczelny i piękny w swojej arogancji krok, jakim było wysłanie człowieka na inne ciało niebieskie.

Kiedy pisałem ten tekst, przypomniałem sobie kilka filmów dokumentalnych na temat załogowych misji na Księżyc. Między innymi „Mission Control: The Unsung Heroes of Apollo” z 2017 roku, w którym pojawia się jedna z najważniejszych osób w NASA, Chris Craft, twórca procedur kontroli misji, człowiek, który współtworzył historię kosmicznych lotów załogowych od programu Mercury, przez Gemini, aż do Apollo. Już w filmie wygląda na bardzo leciwego, mimo zachowanej bystrości umysłu, dobiegającego swoich dni staruszka. Mam niezdrowy zwyczaj sprawdzania w Wikipedii, który ze starszych ludzi oglądanych na filmie jeszcze żyje. Chris Craft zmarł półtora miesiąca temu, 22 lipca 2019 roku, dwa dni po 50. rocznicy pierwszego lądowania człowieka na Srebrnym Globie. Gene Cernan, ostatni człowiek, który stąpał po Księżycu, podobno zawarł pakt ze swoim psem, że jeżeli zwierzę przeżyje kolejne dziesięć lat, to on również. Film „The Last Man on the Moon”, w którym opowiedział tę historię, miał premierę 2014 roku. Cernan śmiał się, że powinien renegocjować umowę, bo wtedy, w 2014 roku, według niej zostały mu trzy lata życia. Być może pies się nie zgodził, bo Cernan zmarł w 2017 roku. Po kolei, jeden po drugim, odchodzą i zostawiają całą planetę ludzi, z których za chwilę nikt nie będzie pamiętał, jak to jest chodzić po Księżycu. Wszystko się rozwieje, jak księżycowy pył.

Dopiero po jakimś czasie od napisania tego zdania zdałem sobie sprawę, że to kiepska metafora – na Księżycu nic się nie rozwiewa. Nie ma tam atmosfery, a więc nie wieje tam również wiatr. Tablica pamiątkowa z historycznymi słowami: „W tym miejscu ludzie z planety Ziemia po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu, lipiec 1969. Przybyliśmy w pokoju w imieniu całej ludzkości” (możemy ją oglądać w jednej z pierwszych scen „Dnia Niepodległości” – misja Apollo obdarzyła swoimi okruchami połowę popkultury), ślady butów, flagi, inicjały córki Gene’a Cernana wyryte przez niego w srebrnym pyle zostaną tam miliony lat. Pamięć Księżyca jest trwalsza niż wszystko, co potrafimy sobie wyobrazić.

Więcej patosu? Bardzo proszę. Pierwszymi ludźmi, którzy dotarli w pobliże Księżyca, byli astronauci z misji Apollo 8. Nie wylądowali, mieli za zadanie jedynie pozostać na orbicie. Po wykonaniu wszystkich niezbędnych, wymaganych procedurami czynności technicznych Frank Borman, dowódca misji, stwierdza przez radio: „Wszystkim ludziom na Ziemi załoga Apollo 8 przesyła następującą wiadomość…”. Tutaj milknie na kilka długich sekund i zaczyna: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!». I stała się światłość…”. John Aaron, jeden z kontrolerów lotu, mówi, że uderzyło go to jak tona cegieł. „Sądzę, że uderzyło to wszystkich w pomieszczeniu kontroli misji, bez względu na to, czy byli wierzący czy nie: tona cegieł” – powiedział. Był 24 grudnia, wigilia Bożego Narodzenia 1968 roku.

Rusty Schweickart podczas spaceru kosmicznego, Apollo 9, 3‒13.03.1969, fot. Dave ScottRusty Schweickart podczas spaceru kosmicznego, Apollo 9, 3–13 marca 1969, fot. Dave Scott

Misji Apollo, które oderwały się od Ziemi, było w sumie jedenaście. Apollo 7 dotarł tylko na orbitę okołoziemską. Celem misji Apollo 8, 9 i 10 było jedynie wejście na orbitę naszego naturalnego satelity. Kolejne loty miały się zakończyć lądowaniem. W skład każdej wyprawy wchodziły trzy osoby. W tych misjach, których zadaniem było osiągnięcie powierzchni Księżyca, dwóch z astronautów, w tak zwanym module księżycowym, lądowało na powierzchni Srebrnego Globu. Jeden pozostawał na orbicie w module dowodzenia. Wszystkich misji, które wylądowały na Księżycu, było sześć: Apollo 11, 12, 14, 15, 16 i 17. Załodze misji Apollo 13, jak pamiętamy z filmu z Tomem Hanksem, nie udało się wylądować. To właśnie ten film spopularyzował przypisywane Gene’owi Kranzowi – kierownikowi lotów NASA – powiedzenie „porażka nie wchodzi w grę”. Tak naprawdę słowa te wypowiedział inny członek ekipy, jednak oddawały one ducha akcji, dzięki której dziesiątki inżynierów pracowały na to, żeby mimo piętrzących się problemów bezpiecznie sprowadzić trójkę astronautów na ziemię, co ostatecznie się udało.

Kiedy 21 lipca 1969 roku o godzinie 4.56 nad ranem czasu polskiego Neil Armstrong postawił stopę na Srebrnym Globie i wyrzekł słynne słowa: „To mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” (wszystkie źródła wskazują na to, że to właśnie on – a nie żadna agencja PR-owa czy szefowie z NASA – wymyślił te słowa), na Księżycu towarzyszył mu mniej znany astronauta: Buzz Aldrin. W jednym z odcinków „South Park” sportretowany został jako „no, ten drugi”. Był za to pierwowzorem bohatera „Toy Story” Buzza Astrala. Aldrinowi podobno tak zależało na tym, aby być tym pierwszym, że kiedy stało się jasne, że wyjdzie z modułu jako drugi, ze złości nie zrobił Armstrongowi żadnego zdjęcia na Księżycu. Wszystkie zdjęcia, jakie możemy oglądać z misji Apollo 11, przedstawiają właśnie Aldrina – drugiego człowieka. Z jednym małym wyjątkiem. Neil Armstrong, który jest autorem zdjęć swojego kolegi z misji, pojawia się na jednym z nich, odbijając się w osłonie przeciwsłonecznej hełmu. Pierwszych słów drugiego człowieka niemal nikt nie pamięta. A były one znamienne: Magnificent desolation („Wspaniałe pustkowie”).

Czym ono było, możemy podejrzeć na wystawie zdjęć „Zdobyć Księżyc” w warszawskim Domu Spotkań z Historią. Surowość Księżyca przeszywa do szpiku. Większość powierzchni wydaje się czarno-biała; na Księżycu prawie nie ma kolorów, niemal wszystko po horyzont jest przykryte szarym, połyskującym w blasku słońca pyłem, kontrastującym z czernią braku nieba. Braku, bo na Księżycu nie ma atmosfery. To z kolei wywołuje niemożliwe do doświadczenia na Ziemi złudzenia optyczne. Choć Księżyc jest znacznie mniejszy niż Ziemia (jego średnica stanowi mniej więcej jedną czwartą średnicy naszej planety), nie jest aż tak mały, jak się zdawało astronautom, którzy stąpali po jego powierzchni. Nie potrafili oni prawidłowo ocenić odległości do widzianych na horyzoncie gór. To z kolei wynika z faktu, że nasz mózg ocenia większe odległości, biorąc pod uwagę również przejrzystość – a raczej nieprzejrzystość – atmosfery. Rzeczy dalsze nieco się rozmywają: powietrze blokuje promienie światła, które się od nich odbijają. To tak zwana powietrzna perspektywa. Na Księżycu nie ma powietrza, więc to, co dalekie, wydaje się znacznie bliższe.

Zdobyć Księżyc

Dom Spotkań z Historią, Warszawa, do 6 października 2019
kuratorka: Joanna Kinowska
informacje o wystawie: dsh.waw.pl

Trzecim astronautą misji Apollo 11, tym, który pozostał w okrążającym Księżyc module dowodzenia, kiedy Armstrong i Aldrin spacerowali, był Michael Collins. Apollo 8, 9 i 10 również były trzyosobowymi misjami, żaden z modułów jednak nie lądował. Jakie to ma znaczenie? W okrążającym Księżyc – a więc również orbitującym po jego ciemnej stronie – statku kosmicznym zawsze były trzy osoby. Collins był sam. Kiedy moduł dowodzenia znajduje się po ciemnej stronie Księżyca (w zasadzie nie zawsze jest ona „ciemna”, mówimy tak o niej, ponieważ nigdy nie jest widoczna z Ziemi; wykonując ruch synchroniczny, Księżyc jest zwrócony w naszą stronę tylko jedną stroną), nie ma z nim żadnej łączności. W historii ludzkości nie było do tego momentu bardziej samotnego człowieka niż Collins. Nie miał kontaktu ani z kolegami z misji, ani z kontrolą w Houston. Między nim a Ziemią była szara bryła Księżyca. Poza nim widział tylko otchłań dalekiego kosmosu. Przyzywała go złowieszcza, majestatyczna i piękna próżnia.

On też zrobił jedno z najsłynniejszych zdjęć z misji Apollo – powracający z powierzchni moduł księżycowy z Armstrongiem i Aldrinem na pokładzie. W tle mieniąca się srebrną surowością powierzchnia Księżyca, a nad nią wisząca Ziemia. Zdjęcie bywa nazywane „Cała ludzkość minus jeden”. W kadrze nie zmieścił się tylko jeden, jedyny człowiek – fotograf, Michael Collins. Inne zdjęcie, wykonane przez załogę misji Apollo 17 (NASA oficjalnie oddaje autorstwo całej załodze, ale najprawdopodobniej wykonał je Jack Schmitt), jest zatytułowane „The Blue Marble” i przedstawia Ziemię w pełni, z perspektywy 29 tysięcy kilometrów. Jest podobno najczęściej reprodukowanym i rozpowszechnionym obrazem w historii naszej cywilizacji.

Buzz Aldrin na powierzchni Księżyca, Morze Spokoju, 20.07.1969. Fot. Neil Armstrong/ NASABuzz Aldrin na powierzchni Księżyca, Morze Spokoju, 20.07.1969. Fot. Neil Armstrong/ NASA

No to teraz lżej, ale ciągle z eschatologicznym dreszczykiem. Otóż w pewnym momencie problem oddawania moczu w programie Apollo był rozwiązany w sposób przedziwny. Według opisu Andrew Smitha do penisów astronautów podłączano coś na kształt prezerwatyw z systemem rurek, których zadaniem było wyprowadzanie sików na zewnątrz statku. Penis połączony bezpośrednio z kosmosem i krystalizujący się w próżni mocz mieniący się blaskiem tysięcy gwiazd. No przecież na takim obrazie można nadpisać zjadliwą krytykę męskocentrycznej kultury. Albo jej apologię, to już zależy, do jakiej grupy na Facebooku się należy.

*

Kiedy „Dwutygodnik” zapytał, czy mogę napisać tekst o lądowaniu na Księżycu i eksploracji kosmosu, poprosił również, żebym zderzył pęd do podboju i emocje z tym związane z kosztami, które są na kosmos wydawane (trwonione?). Wiedziałem, że nie będzie to zadanie łatwe, bo – jak się pewnie z pierwszej części tekstu domyślacie – jestem kosmosu amatorem. Wyłącza on we mnie cynika w średnim wieku i przełącza na tryb jarającego się dwunastolatka. Starając się uczynić za dość wymaganiom, postaram się oddać głos różnym perspektywom. Podbój kosmosu, jak każda wielkoskalowa działalność człowieka, jest niejednoznaczny, targany wewnętrznymi sprzecznościami, a każda grupa, która w nim uczestniczyła, realizowała nieco inne interesy i miała nieco inne cele.

Pamiętacie to ikoniczne zdjęcie drobnej kobiety w okularach stojącej obok kolumny setek tysięcy stron wydrukowanego kodu programu nawigacyjnego, który wraz ze swoim zespołem stworzyła dla programu Apollo? W memach czasami jest portretowana jako osoba, bez której misja Apollo by się nie powiodła. Margaret Hamilton do dzisiaj jest ikoną dla geeków, natchnieniem dla wielu nerd-dziewczyn, które chcą przebijać kolejne szklane sufity. Ale to nie dzięki niej program Apollo doszedł do skutku.

Margaret Hamilton / fot. Draper Laboratory, Adam CuerdenMargaret Hamilton / fot. Draper Laboratory, Adam Cuerden

Tym, kto tak naprawdę stał za wysłaniem ludzi na Księżyc, był Wernher von Braun, genialny niemiecki wizjoner podboju kosmosu. Jednocześnie czynny nazista z czasów II wojny światowej, oportunista, który korzystał z niewolniczej pracy i przyzwalał na zabijanie i torturowanie swoich pracowników. Nie był żadną ofiarą okoliczności – był cynicznym i wyrachowanym graczem, twórcą rakiet V2, które w trakcie wojny spadały na Londyn i zabiły tysiące osób. Po wojnie wraz z grupą niemieckich naukowców pracujących wcześniej dla Hitlera został przejęty przez Stany Zjednoczone jako oręż w kosmicznej batalii ze Związkiem Radzieckim. Propaganda USA przez długi czas ukrywała, delikatnie mówiąc, wstydliwą, a po prostu zbrodniczą przeszłość von Brauna.

Wbrew temu, co mówiła NASA o eksploracji kosmosu, wyścig kosmiczny był oczywiście geopolityczną potyczką prestiżową dwóch ówczesnych mocarstw i próbą przejęcia przyszłości przez jedno z nich. Po sukcesach Związku Radzieckiego z wysłaniem pierwszego satelity – Sputnika, pierwszego żywego organizmu – bezpańskiego psa Łajki, oraz pierwszego człowieka – Gagarina, było jasne, że to właśnie ZSRR jest na prowadzeniu. A w latach 50. i 60. wcale nie było wiadomo, na którą stronę przechyli się szala historii. Stąd ogromne nakłady USA na kosmiczny wyścig. W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze program Apollo kosztował około 180 miliardów dolarów. NASA w tamtym czasie pochłaniała 4–5 procent budżetu federalnego.

Wyścig kosmiczny przez jedną grupę – polityków – był wykorzystywany cynicznie i instrumentalnie w globalnym starciu mocarstw. Dla innej z kolei – naukowców i inżynierów NASA – był niepowtarzalną okazją do tego, aby zrobić coś, co nie byłoby w innych okolicznościach możliwe. Powiedzmy to dobitnie: od niemal pół wieku człowiek nie opuścił niskiej orbity okołoziemskiej. Pół wieku to okres, który dzieli pierwszy, 12-sekundowy lot samolotu braci Wright od lotu Gagarina w kosmos.

Andrew Smith pisze, że NASA wierzyła we własną propagandę. Ale czym w zasadzie różni się wiara we własną propagandę od czystości intencji? Średnia wieku pracowników NASA wynosiła wtedy 26 lat; byli to ludzie tuż po studiach, pełni pasji, zaangażowania i z głowami pełnymi marzeń. Edgar Mitchell, astronauta z załogi Apollo 14, stwierdził, że choć ludzie pracujący w tamtym czasie w NASA byli wdzięczni Kennedy’emu za polityczną intrygę, to niemal nikt stamtąd nie chciał lecieć na Księżyc, żeby pokonać Rosjan: „Lecieliśmy, bo chcieliśmy tam polecieć”.

Jakiś czas temu – jak to się mawia – w internecie furorę robił tweet Jeffa Tiedricha, który zaczynał się od słów: „Hej, dzieciaki. Mam 60 lat”, a kończył stwierdzeniem „BYLIŚMY NA JEBANYM KSIĘŻYCU”. Ważne jest jednak to, co pomiędzy:

Nigdy nie żyliście w Ameryce, gdzie bogaci płacą wysokie podatki. Ja tak. Powiem wam, jak to było:
– Budowaliśmy nowe szkoły
– Budowaliśmy nowe autostrady
– Zmniejszaliśmy ubóstwo
– Przewodziliśmy światu w technologicznym wyścigu
– BYLIŚMY NA JEBANYM KSIĘŻYCU.

Program Apollo nie wyssał zasobów z Ameryki. Był częścią nieźle wycyrklowanego, w miarę egalitarnego systemu, który gwarantował dostatek i stabilność życiową swoim obywatelom. Dodatkowo sam program dawał miejsca pracy. Przy Apollo bezpośrednio lub pośrednio w firmach poddostawcach było zatrudnionych 400 tysięcy ludzi. Podbój kosmosu przyczynił się też do rozwoju i komercjalizacji wielu wynalazków, których używamy na co dzień: tomografów, filtrów do wody, pasów bezpieczeństwa, wytrzymalszych kombinezonów strażackich, narzędzi bezprzewodowych, testów zderzeniowych, folii termicznej. A to tylko część wynalazków, które powstały w wyniku programu kosmicznego.

Ktoś może powiedzieć, że tak ogromne pieniądze można zainwestować tu, na Ziemi, i uzyskać lepsze efekty. Tylko że dzieje powstania bardzo wielu wynalazków, które stanowią oś dzisiejszej cywilizacji, prowadziły często właśnie taką drogą: polityczne naciski, wielkie budżety przeznaczane na supernowoczesne projekty wojskowe, a później ich komercjalizacja. W ten sposób powstały zalążki internetu, ekrany dotykowe, ekrany ciekłokrystaliczne, satelity, a wraz z nimi łączność w dzisiejszym kształcie, GPS, wstępny popyt na procesory. Właśnie, znowu to samo: niejednoznaczność procesów społecznych i gospodarczych. Bardzo duża część współczesnej technologii powstała w finansowanym przez amerykańską armię DARPA – Defense Advanced Research Projects Agency (Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych w Obszarze Obronności).

Czy bez udziału politycznych nacisków nie udałoby się tego osiągnąć? Mało prawdopodobne, bo prywatni inwestorzy niechętnie inwestują w technologie, które mogą przynieść komercyjny zysk za kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat. Z nielicznymi wyjątkami. Do takich zaliczają się „rakietowi miliarderzy”. Taki właśnie tytuł nosi książka Tima Fernholza, która opowiada o nowym wyścigu w kosmos. Tym razem bohaterami w dużej mierze są prywatne osoby inwestujące w eksplorację kosmosu własne pieniądze. Przynajmniej częściowo – popyt na kosmiczne technologie wciąż pochodzi od rządów (zwłaszcza rządu amerykańskiego), a specjaliści pracujący w SpaceX Elona Muska i w Blue Origin Jeffa Bezosa to często byli pracownicy NASA lub jego największych podwykonawców, takich jak Lockheed Martin. Ani jedna, ani druga firma nie mogłyby istnieć bez rządowych i wojskowych pieniędzy.

Misja Crew Demo-1 / fot. SpaceXMisja Crew Demo-1 / fot. SpaceX

No właśnie. Prywatny kapitał pochodzi od najbogatszych ludzi na świecie, którzy są symptomem jednego z największych problemów współczesności – rosnącego rozwarstwienia, kumulacji i szaleństw kapitału. I tu pojawiają się kolejne niejednoznaczności. Przecież jeden z liderów tego wyścigu, Jeff Bezos, jest szefem megakorporacji Amazon, zatrudniającej ponad pół miliona ludzi i słynącej z – delikatnie mówiąc – nie najlepszych standardów zatrudnienia. Elon Musk z kolei znany jest z wywierania takiej presji na swoich pracowników, że setkami mdleli w siedzibie SpaceX. Ale pamiętajmy – SpaceX zatrudnia najlepszych spośród najlepszych. Musk nie jest ich ostatnim wyborem, firma miliardera nie więzi ich ekonomicznie. Najczęściej są to świetni specjaliści, którzy mając w CV pracę w SpaceX, mogą zatrudnić się niemal w każdym innym przedsiębiorstwie na Ziemi. Być może ci ludzie po prostu gotowi są na takie poświęcenie? I ratowanie ich na siłę jest odbieraniem im podmiotowości?

Prywatny wyścig ma pewną zaletę – militarne tło jest na trzecim planie. Pamiętajmy, że niemal wszyscy pierwsi astronauci byli pilotami wojskowymi. W programie Apollo znalazł się tylko jeden naukowiec z prawdziwego zdarzenia: geolog Jack Schmitt, który poleciał w ostatnim możliwym momencie – z załogą Apollo 17 w grudniu 1972 roku.

Pierwszych astronautów, zwłaszcza z programu Mercury, tych, których zadaniem było nadgonienie dystansu po wystrzeleniu przez ZSRR na orbitę Gagarina, opisał Tom Wolfe w świetnej książce „Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos”. Byli to mężczyźni o tak zwanym typie osobowości A lub jak dzisiaj byśmy z przekąsem powiedzieli – samce alfa. Ociekający testosteronem, brawurowi, agresywni, bardzo silnie konkurujący, w swojej hipermęskości balansujący na granicy autoparodii piloci oblatywacze. Wolfe pisał, że ich główną pasją było „latanie i chlanie, chlanie i rajdowanie”. Taktownie nie dodawał do formułki „ruchanie”, które również znajdowało się wysoko wśród ich priorytetów. Co było tajemnicą dla świata zewnętrznego, ale nie dla osób zaangażowanych w program. Jednocześnie byli to ludzie, którym naprawdę trudno odmówić pasji, odwagi (no dobra, brawury) i determinacji.

Wydaje się, że dla rakietowych miliarderów to nie zysk jest esencją wyścigu w kosmos. Najpierw jest PRAGNIENIE, którym to słowem Andrew Smith chciał uchwycić ducha niesamowitej kosmicznej przygody z lat 50., 60. i 70. Najpierw jest pragnienie, a później dostosowywanie do niego modelów biznesowych. To jak z religią, sportem czy sztuką. Niektórym jest dana łaska wiary. Innym dana jest łaska kibicowania. Jeszcze innym łaska estetycznego zachwytu. Niektórym dana jest łaska fascynacji kosmosem.

John H. Glenn Jr., program Mercury, 1962 / fot. NASAJohn H. Glenn Jr., program Mercury, 1962 / fot. NASA

Wydaje się, że mimo powiększającego się cmentarza dziesiątek, a być może setek nieudanych kosmicznych przedsięwzięć Bezos i Musk wzięli sobie do serca przypisywane Kranzowi powiedzenie o porażce, która nie wchodzi w grę. Obaj miliarderzy przeprowadzają kolejne udane – choć zazwyczaj opóźnione – próby następnych generacji swoich statków kosmicznych.

Tymczasem w ostatnich latach wszystko nabiera rumieńców, bo do gry na poważnie wkraczają Stany Zjednoczone. W maju tego roku zadeklarowały start programu Artemida (Artemida jest grecką boginią księżyca, siostrą Apolla), którego celem będzie powrót ludzi na Księżyc w 2024 roku, a w dalszym horyzoncie czasowym również podróż na Marsa. I choć Stany Zjednoczone planowały powrót na Srebrny Glob już co najmniej trzykrotnie, to teraz pojawia się element układanki, którego brakowało od lat 60. – konkurent w postaci Chin z kosmicznymi ambicjami i pewnymi sukcesami na tym polu. NASA zadeklarowała, że w skład załogi wejdzie kobieta. Być może to ona powinna jako pierwsza od niemal pół wieku postawić stopę na Księżycu po tym, jak agencja potraktowała kandydatki na astronautki z programu Mercury 13 w latach 60.

Jeff Bezos kreśli wizję miast w kosmosie. Miast z własną grawitacją, wytwarzaną dzięki sile odśrodkowej wirującej konstrukcji. Musk z kolei przedstawił już pierwszego człowieka, którego zamierza wysłać w podróż na Księżyc. Jest nim japoński miliarder Yusaku Maezawa, były perkusista punkowego zespołu, który dorobił się, tworząc największy w Japonii sklep internetowy z odzieżą. Maezawa opłacił już przelot garstce artystów (ale jeszcze ich nie wybrał): malarzowi, fotografowi, poecie, architektowi, muzykowi. Głównym celem Elona Muska jest jednak stworzenie ludzkich kolonii na Marsie. Ma tego dokonać w latach 30. dzięki projektowanej przez swój zespół rakiecie BFR. Oficjalne rozwinięcie akronimu to Big Falcon Rocket, gdzie „Falcon” jest oczywistym nawiązaniem do Sokoła Millenium z „Gwiezdnych wojen”. Nieoficjalnie w SpaceX BFR tłumaczone jest jako Big Fucking Rocket. Nie jest to żadna przesada, bo w założeniach BFR ma wynosić w przestrzeń międzyplanetarną ponad 100 ton ładunku i kilkudziesięciu (czasami mówi się nawet o setce) członków załogi. Przypomnijmy: misje Apollo zabierały na swój pokład trzy osoby.

Oczywiście jest to olbrzymie przedsięwzięcie z niewielkimi szansami na powodzenie. Jednak, cokolwiek by mówić o Musku, ma on w tej całej zabawie potężną zaletę: potrafi inspirować jak mało kto. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby za 30 lat historycy technologii opisywali „efekt Muska”, czyli zwiększoną liczbę kandydatów na studia związane z kosmosem, którzy zainspirowani jego działalnością chcieli załapać się na tę piękną przygodę.

Siedzę w Arkadii i dopijając małą colę, kończę czytać kolejną książkę o eksploracji kosmosu (zdecydowanie przesadziłem z researchem do tego tekstu). Przebijam oczami wyobraźni chmury nad rondem Radosława i marzę o księżycowych habitatach, o kosmicznych miastach w torusach, o koloniach na Marsie. Choć na początku tekstu pisałem, że to nie „ludzkość” poleciała na Księżyc, tylko Stany Zjednoczone, to teraz nie jestem tego taki pewien. Nagle samochody objeżdżające maszt z polską flagą stają się małe niczym ćmy tańczące wokół lampy. Wszystko, co jest za oknem, staje się bardziej przytulne i kameralne w porównaniu z ogromną przestrzenią dzielącą Warszawę od istniejących w mojej głowie marsjańskich kopuł, pod którymi kwitnie dzikie życie. Czuję się bezpiecznie mały i szczęśliwy. Zniknęły wszystkie niejednoznaczności.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).