Wszystko zaczyna się w basenie. Zanurzony w jego chlorowanych wodach Antonio Banderas odpływa myślami w przeszłość. Przenoszą nas one w morze wspomnień reżysera: tego granego przez Banderasa oraz samego Almodóvara. Mężczyzna z basenu dryfuje do strumyka, w którym jego matka (Penélope Cruz) prała z innymi kobietami bieliznę. Basen to też podobno jedyne miejsce, w którym Pedro Almodóvar nie odczuwa towarzyszącego mu na każdym kroku fizycznego bólu. Ponoć pewnego razu poprosił przyjaciela, żeby zrobił mu podwodne zdjęcie. Wyszło dobrze. Reżyser ujrzał w nim potencjał filmowy, zaczął pisać scenariusz – o sobie. Jak zwykle zresztą, tylko bardziej.
Dość oczywista metafora wody jako upływającego czasu posłużyła do sklejenia luźno powiązanych ze sobą kilku filmów. Jednego o matce: trudzie, który włożyła w wychowanie syna, ale i o jej starości: gorzknieniu, odchodzeniu. Drugiego o niemocy twórczej, depresji, problemach zdrowotnych (hipochondrii?) leczonych od pewnego momentu heroiną – o człowieku z własnego wyboru absolutnie samotnym. Trzeci opowiada o przebudzeniu erotycznym, które potrafi przyprawić o zawrót głowy, o narwanej miłości, którą nakręcają i niszczą opary alkoholu i prochów czasu madryckiej movidy, oraz o tym, co pozostaje z niej po latach. A zostaje niewiele – to film gorzki. Ale i budujący: optymistyczne jest przede wszystkim to, czego na ekranie nie widzimy, kolejne historie spisywane w komputerze reżysera. Mogą one znaleźć swoją drogę na ekran czy deski teatralne. Jeśli tylko będzie miał taki kaprys – jego władza, wyższość, demiurgiczny wręcz status to jedna z tych rzeczy, które biją z „Bólu i blasku” najbardziej. Kaprysy usprawiedliwione są wiekiem: ciało już nie to, głowa nie ta, choroby, uzależnienia, przyzwyczajenia, lenistwo. Wbrew nim – mówi reżyser – będę kręcił. Bardziej niż dla widzów, dla siebie samego.
Mimo pewnej pychy i wsobności, którą przesiąknięty jest film, Hiszpanie go pokochali, a nie zawsze tak było. Od czasu kiedy w marcu w madryckim kinie Capitol odbyła się premiera „Bólu i blasku”, na Półwyspie Iberyjskim zobaczyło go sześć i pół miliona widzów – to najchętniej oglądany hiszpański film tego roku. W maju pokazano go w konkursie w Cannes, na którego punkcie Almodóvar ma podobno obsesję. I w tym roku nie udało się zdobyć Złotej Palmy (najbliżej podobno było przy „Porozmawiaj z nią”), ale triumfował Antonio Banderas. Nie miał łatwego zadania, bo choć – jak zgodnie twierdzą największe nazwiska hiszpańskiego ekranu – „Almodóvarowi się nie odmawia”, to nie pracuje się z nim łatwo. Także o trudnych relacjach z aktorami jest przecież „Ból i blask”. Ufryzowany na reżysera aktor musiał grać w jego ciuchach, pośród donoszonych na plan z domu Almodóvara prywatnych klamotów, dzieł sztuki, mebli, nieustannie pilnować się, by nie popaść ani w karykaturę, ani idealizację. To się udało. Choć oglądamy wyestetyzowaną wersję reżysera (kilka lat i kilogramów mniej), w filmach podwójnego zdobywcy Oscara obraz zawsze jest trochę piękniejszy od rzeczywistości, pozostajemy więc w ramach poetyki, do której nas przyzwyczaił. Zdarzają się wprawdzie momenty, kiedy czuć, że skala kręconego przez Almodóvara hołdu dla samego siebie wymyka się spod kontroli – szczególnie kiedy nachalnie komplementowany jest wystrój mieszkania bohatera (widzimy, że jest fajny, czy musimy to jeszcze kilkukrotnie usłyszeć?). Nie dotyczy to jednak Banderasa – w jego postać, nawet jeśli jest wybielona, wierzy się całkowicie.
Białe są ściany, prześcieradła, budynki, podkoszulki, farby, klawisze pianina, aparatura medyczna… Biel jest w filmie bardzo istotna, jakby reżyser chciał pokryć nią nieco orgię kolorów, z której słynie. Oczywiście mamy tu znów, już nawet w fantastycznej czołówce, słynne almodóvarowskie rewie barw, ale czuć, że paleta jednak się zmienia, uspokaja. To wciąż film bujny, ale już nie wściekły. Czuć w nim poszukiwanie czystości, esencji, wydarzeń (obrazów) formujących. Niektórzy ujrzą w tym oznaki starzenia się reżysera, bo film przecież opowiada także i o tym. Nie ma wątpliwości, że Almodóvar jest w późnej fazie swej twórczości, ale on sam też tego nie ukrywa.
Niedawno w artykule „Wiek autorów. Kino seniorów i zmierzch polskich mistrzów” Sebastian Smoliński analizował późne filmy polskich mistrzów, wyróżniając ich trzy główne cechy: hiperbolę, konfesję oraz nostalgię. Można dojrzeć je także w „Bólu i blasku” – hiperalmodóvarowskim, pełnym ikonograficznych zapożyczeń z wcześniejszych filmów. Nie tylko zresztą przez niego wyreżyserowanych, ale i produkowanych, jak wtedy, gdy bohaterowie pod wpływem heroiny oglądają „Świętą dziewczynę” Lucrecii Martel. Konfesyjnym, bo materią jest tu życie samego reżysera, a mniej lub bardziej przegiętych bohaterów dominuje zdeponowane w postaci granej przez Banderasa „ja” sylleptyczne, dzięki któremu podmiot mówi równocześnie „ja” i „nie-ja”. Jest też „Ból i blask” dziełem par excellence nostalgicznym w swych powrotach do młodości – do dzieciństwa na prowincji czy młodości spędzonej w Madrycie. Na pewno więc mamy do czynienia z „późnym Almodóvarem” – ale też nie po raz pierwszy.
Od pełnometrażowego debiutu „Pepi, Luci, Bom i inne laski z naszej paczki” (1980) do „Prawa pożądania” (1987) trwa okres mocno jeszcze punkowy, queerowy, offowy. Dzięki „Kobietom na skraju załamania nerwowego” (1988) reżyser wypływa na międzynarodowe wody – sukces filmu w Stanach zapewnił kolejnym jego tytułom szeroką międzynarodową dystrybucję. „Wszystko o mojej matce” (1999), „Porozmawiaj z nią” (2002) i „Złe wychowanie” (2004) to czas największych triumfów – artystycznych i prestiżowych. To „pełny Almodóvar”, który wywołuje wypieki na twarzy, wbija w fotel, zgarnia nagrody. Gdzieś w okolicach „Volver” (2006) następuje jednak pewne przesilenie. Zaczyna się „późny Almodóvar”, a autoreferencyjność staje się odtąd jednym z najważniejszych kluczy, których używać się będzie do odszyfrowywania tej twórczości. A także jedną z głównych strategii stosowanych przez samego reżysera. W „Przerwanych objęciach” (2009) upodabniał Cruz do bogiń złotej ery Hollywood: Sophii Loren, Audrey Hepburn, Avy Gardner; w „Skórze, w której żyję” (2011) po dwudziestu latach w Hollywood powrócił do jego świata Banderas. Oboje aktorzy błysnęli też w nieudanych „Przelotnych kochankach” (2013), kiedy po raz pierwszy w historii kina spotkali się na ekranie (i jak na razie ostatni, w „Bólu i blasku” nie mają ani jednej wspólnej sceny). Almodóvar tworzy dziś bardziej historię kina niż filmy.
„Ból i blask”, reż. Pedro Almodóvar. Hiszpania 2019, w kinach od 30 sierpnia 2019Właśnie dostał Złotego Lwa w Wenecji za całokształt twórczości. Jako przykładny kinoman regularnie tworzy listy swoich ulubionych filmów; niedawno prezentował też, obok własnych, ulubione dzieła hiszpańskiej kinematografii w słynnej mediolańskiej Fondazione Prada. Z lubością cytuje klasykę w kolejnych swoich dziełach. „Wszystko o mojej matce” było jawną reinterpretacją „Wszystko o Ewie” Mankiewicza, „Julieta” (2016) nawiązywała do „Mildred Pierce” Curtiza i „Rebekki” Hitchcocka – dla mnie to zresztą najdoskonalsze dzieło „późnego Almodóvara” ze względu na skuteczne (bo wzruszające) ożywienie tradycji melodramatu rodzinnego czy ściślej matczynego, a także mocny ładunek erotyczny (mężczyzna jako przedmiot pożądania żony, córki i granej przez Rosy de Palmę gosposi). Także jednak erotyka, od początku istotna w jego twórczości, przeważnie ukazywana jako źródło radości i coś, czego nie ma sensu światu skąpić, w późnej twórczości reżysera staje się problematyczna. W „Bólu i blasku” dochodzi do głosu kolejna cecha stylu reżyserów seniorów, a mianowicie pewien rodzaj voyeuryzmu, rozumiany jako starczy zachwyt nad młodymi ciałami. Kamera aż poci się od widoku ujrzanego w dzieciństwie młodego malarza, podczas gdy spotkanie po latach z przybyłym z Argentyny dawnym kochankiem kończy się czczym buziakiem na dobranoc. Seksu w nowym Almodóvarze brak, podglądactwa jest sporo.
Nie czuć przy tym częstego u starszych twórców – Almodóvarowi stuknie zaraz siedemdziesiątka – niezrozumienia czy niechęci do „dzisiejszych czasów”. W „Bólu i blasku” pojawiają się znaki, że twórca nadal trzyma rękę na pulsie współczesności. Takim sygnałem jest chociażby udział it girl współczesnej sceny muzycznej – Rosalíi, która swój pierwszy album wydała zaledwie dwa lata temu, a zeszłoroczny „El mal querer” przyniósł jej międzynarodowy rozgłos. Młoda Katalonka, łącząca w swych utworach tradycję andaluzyjskiego flamenco z elektroniką, wystąpiła w scenie prania bielizny i świntuszenia nad rzeką, śpiewając wraz z Penélope Cruz „A tu vera”. To jeden z najpiękniejszych momentów w filmie, jeden z tych, które się pamięta. On także – jak wszystkie najbardziej ikoniczne momenty w dziełach twórcy „Kwiatu mojego sekretu” – ociera się o kicz. Ale geniusz Almodóvara polega na tym, że jakimś cudem zawsze ostatecznie udaje mu się go uniknąć.