Cierpliwe oko

Cierpliwe oko

Rozmowa z Jarosławem Wszędybyłem

Od przemijania nie sposób było uciec, za każdym razem, gdy wracaliśmy do Tichilești, kogoś już tam nie było – mówi autor dokumentu o ostatniej osadzie trędowatych w Europie

Jeszcze 4 minuty czytania

ADAM KRUK: Widziałeś taki stary melodramat Williama Wylera, „Jezebel”?
JAROSŁAW WSZĘDYBYŁ
: Chyba nie, nic mi to nie mówi.

1938 rok, Betty Davis dostała za niego drugiego Oscara. Grała tam rozpuszczoną panienkę z Południa, która zmienia się pod wpływem miłości. W finale wyjeżdża za lekarzem, w którym jest zakochana, do osady trędowatych, składając swoje życie w ofierze miłości. Ekstremalne poświęcenie, bo leprozorium funkcjonowało tam jako symbol najstraszniejszego miejsca na świecie. Miejsca, z którego nie ma powrotu.
Mnie trąd kojarzył się raczej z pradawnymi dziejami, ze średniowieczem. Miałem też w głowie obrazki z Indii, z dalekich stron świata. Dlatego tak zaciekawił mnie opublikowany w „Gazecie Wyborczej” reportaż Agnieszki Skieterskiej „Miłość w dolinie trędowatych”, z którego dowiedziałem się, że gdzieś w środku Europy, tak naprawdę bardzo niedaleko nas, do dziś istnieje taka wioska. Położona jest we wschodniej Rumunii, nazywa się Tichilești. Postanowiłem tam pojechać. Tyle że trądu tam nie spotkałem – przynajmniej nie w takim wydaniu, jak sobie wyobrażałem: że żyją tam rozkładający się ludzie, że będzie to przerażające doświadczenie. Odkryłem raczej przyjemne miejsce z piękną przyrodą, śpiewem ptaków, latającymi wszędzie wielkimi ważkami i innymi okazami fauny i flory. Niewiele się tam działo, nie było widać nic dramatycznego. Ktoś wyszedł, by się przywitać, ktoś, by poprosić o papierosa, ktoś inny jeszcze, by posiedzieć chwilę na ławeczce. Nuda. Największe wrażenie zrobił na mnie wówczas cmentarz.

Dlaczego?
Panował tam przedziwny nastrój, można było cały dzień się stamtąd nie ruszać, a jedynie patrzeć na poprzewracane nagrobki, połamane drewniane krzyże, jakieś nieokreślone kształty ułożone z kamieni... Dużo mówił o historii tego miejsca, naznaczonego nieustannym odchodzeniem, działał na wyobraźnię. Ale i tam trąd był niewidoczny. To był problem, bo robiliśmy przecież film o „ostatniej osadzie trędowatych w Europie” i szukaliśmy na niego środków, pokazywaliśmy materiały na rozmaitych spotkaniach i pitchingach, a choroby w ogóle nie mieliśmy w obrazku. Ot, zwyczajna wioska. Zastanawiałem się, co z tym zrobić, bo przecież nie mogłem trądu po prostu zainscenizować.

Jak z tego wybrnąłeś?
To była kwestia czasu. Wystarczyło zostać tam dłużej, uważnie obserwować, zbliżyć się do bohaterów, by dostrzec więcej. Byliśmy świadkami zmian opatrunków, widzieliśmy ślady, które na ciałach mieszkańców pozostawiła choroba. Ale to nie było coś, co mnie filmowo pociągało. Bardziej interesowało mnie samo miejsce, którego historię stopniowo odkrywałem – na przykład to, że dawniej w Tichilești działała szkoła, a nawet kino. Pokazywano nam te budynki, dziś już opuszczone. Jeden z mieszkańców zaprowadził nas do czegoś, co nazywało się „klubem”. Funkcjonował jeszcze w latach 80. Obecnie nie należy już do wioski, przechodzi kolejne remonty, wcześniej jednak to właśnie tam odbywały się spotkania, bale, wyświetlano filmy. Dla odizolowanych od społeczeństwa mieszkańców Tichilești była to istna brama do raju, po której przekroczeniu mogli zobaczyć świat i zaznać trochę rozrywki. Wyobraź sobie, że oglądali tam nawet „Znachora”.

Hoffmana?
Tak! Mówili, że widzieli polski film, i trochę nam zajęło, zanim doszliśmy do tego, co to był za tytuł. To był dla nich absolutny hit, a Jerzy Bińczycki do dziś jest dla nich aktorem wszech czasów, postacią kultową. Podobnych odkryć miałem więcej, Tichilești coraz bardziej mnie fascynowało.

Jarosław Wszędybył

Absolwent filologii polskiej. Doktorant na Wydziale Reżyserii PWSFTViT w Łodzi. Uczeń klasyków polskiego dokumentu: Kazimierza Karabasza i Lidii Zonn. Zajmuje się zarówno kinem dokumentalnym (autor takich filmów jak „Zabawy z czasem”, „Wiosna Smoków”), jak i fabularnym (m.in. współpracownik Leszka Dawida przy filmach „Ki” i „Jesteś bogiem”). Wykładowca akademicki na Uniwersytecie SWPS w Warszawie.

Musieliście mieć specjalne pozwolenia, by wjechać do wioski?
Gdy przyjechałem tam po raz pierwszy w 2010 roku, aby trochę poznać to miejsce, nikt mnie o pozwolenie nie pytał. Rok później, gdy wróciłem już z kamerą, jeszcze bez producenta, tylko z operatorem – za własne pieniądze – byliśmy już po rozmowie z doktorem, który szefował wówczas temu miejscu. On bardzo nam pomógł, w dużej mierze to jemu zawdzięczamy, że film w ogóle powstał. Usłyszeliśmy od niego, że oficjalnie, by odwiedzić Tichilești, trzeba mieć zgodę rumuńskiego Ministerstwa Zdrowia, ale on bierze odpowiedzialność na siebie: wpuszcza nas jako dyrektor i mamy się o nic nie martwić.

I rzeczywiście się nie martwiliście? Misza, jeden z bohaterów „Końca świata w Dolinie Łez”, wyznaje, że rodzina go nie odwiedza, bo wciąż boi się trądu, choć dzisiaj jest to już choroba uleczalna i mało zaraźliwa. Czy w ekipie pojawił się strach?
Pojawił się nawet u mnie. Chociaż dopiero po czasie – gdy przyjechałem tam po raz pierwszy, nie trzymałem szczególnie dystansu, chyba nawet nie dowiadywałem się, jak to właściwie z tą zaraźliwością wygląda. Ciekawość była silniejsza niż lęk. Gdy jednak zaplanowaliśmy, że jedziemy na dłużej, z większą ekipą, to producent czuł się już odpowiedzialny za nasze zdrowie i research medyczny został wykonany. Mieliśmy nie pić z tych samych naczyń co mieszkańcy wioski, nie ściskać się, utrzymywać dystans – ale im dłużej tam byliśmy, tym mniej o tym myśleliśmy i ostatecznie jedliśmy i piliśmy to, co nam z serca dawali: wędliny, czasami winko, uściski też były. Ale nikt z ekipy się nie zaraził, podobnie zresztą jak nikt z tych, którzy obsługują to miejsce od lat.

Dlaczego w takim razie leprozorium wciąż tam funkcjonuje?
Bo ciągle mieszkają tam osoby trędowate, dla których Tichilești jest domem. One niegdyś przeszły chorobę, która zostawiła na nich ślady: ktoś ma problemy z palcami, bo skurczyły się ścięgna, ktoś inny z oczami, ktoś ma rany na ciele... Dziś nie są już zaraźliwi, bo ta faza infekcji minęła, właściwie wszyscy mogliby to miejsce opuścić. Ale ci, których poznałem, wcale nie myślą o wyjeździe. Oni spędzili tam całe czy niemal całe życie. Zostawiono więc im możliwość, by dokończyć je w miejscu, gdzie przez kilkadziesiąt lat się toczyło.

„Koniec świata w Dolinie Łez”

Nie zostało ich już wielu. W filmie czas odliczany jest poprzez odchodzenie kolejnych członków wspólnoty.
A także przez cykl natury, zmieniające się pory roku. Chciałem ukazać nie tylko schyłek tego świata, ale też pewien naturalny rytm organizujący tam życie. Od przemijania jednak nie sposób było uciec, bo za każdym razem, gdy wracaliśmy do Tichilești, kogoś już tam nie było. Było to tak po ludzku smutne, bo przywiązywaliśmy się do naszych bohaterów, ale też filmowo trudne, bo opowieści nie mogli ciągnąć bohaterowie – robiła się dziura. Tak było ze wspomnianym przez ciebie Miszą, którego nie odwiedzała rodzina. Gdy usłyszeliśmy jego historię, zaczęła nam chodzić po głowie myśl, by coś z tym zrobić, by jakoś spotkać go z bliskimi. Gdy jednak przyjechaliśmy następnym razem, on już nie żył, nie zdążyliśmy nawet na pogrzeb. Dla mnie osobiście największym dramatem – chciałem to w filmie jakoś wyeksplikować, ale nie dałem rady – było odchodzenie pani Stelli. Poznałem ją jako pełną wigoru, szeroko uśmiechniętą osobę. Po kilku latach, gdy jej mąż zmarł, stała się już nostalgiczną, człapiącą staruszką. Za trzecim razem nie miała nogi. Za czwartym – była po udarze, leżała w łóżku, nie było z nią kontaktu. Zmarła niedługo później. To było ogromnie przejmujące i jakoś symboliczne dla tego miejsca.

Z setek osób żyjących w wiosce – jak dowiadujemy się na końcu filmu – zostało ich osiem. Powinno nas cieszyć, że takie getta przestają istnieć, ale z twojego filmu bije jakiś żal, że ten świat się kończy.
Często się nad tym zastanawiałem. Bo przecież dobrze, że – przynajmniej w Europie – nie ma już trędowatych, którzy mogliby podobne miejsca zapełniać. A jednak wytworzyły one swoją specyfikę, kulturę nie do odtworzenia, za chwilę nie będzie czego badać. Paradoks polega też na tym, że w najgorszych czasach osadzonym żyło się tam lepiej niż na zewnątrz, gdzie byli tymi gorszymi: byli wytykani palcami, traktowani – no właśnie – jak trędowaci. Nawet jeśli przeszli kurację i przestali zarażać, piętno zostawało. Taka wioska bywała więc dla niektórych wybawieniem, a jednocześnie ostatecznym dowodem na wyrzucenie poza system, wykluczenie ze społeczeństwa. Ale i to przecież może być uwalniające. A zatem to bardzo skomplikowana sytuacja, trudno o kategoryczność w postrzeganiu tego miejsca.

Co będzie dalej z Doliną Łez?
Utrzyma swój charakter, pozostanie gettem. Zmieni się tylko rodzaj wykluczonych. Na części terenu wioski powstał już szpital psychiatryczny, myślano też o domu spokojnej starości. Plan doktora był taki, by ostatnim mieszkającym tam pacjentom sprowadzić towarzystwo z zewnątrz, by mieli z kim pogadać, by osoby starsze były dla nich takimi naturalnymi terapeutami. Założenia te zmieniono w jednym z urzędów i zamiast domu spokojnej starości usytuowano tam szpital psychiatryczny dla naprawdę ciężkich przypadków. Płynie z tego konkluzja, że nawet jeśli wioska trędowatych umrze, cierpienie i izolacja tam pozostaną.

Cierpienia przelało się tam mnóstwo, ale czuję w twoim filmie też jakiś zachwyt nad tym miejscem.
Bo on był autentyczny. Gdybym miał powiedzieć, o czym jest „Koniec świata w Dolinie Łez”, powiedziałbym, że to film o nadziei. Nadziei ludzi, którzy wyrokiem losu zostali wyrwani ze swoich rodzin, ścieżek, korzeni i wrzuceni w świat będący kiedyś naprawdę hardkorową umieralnią. Bo w latach 40. czy 50. nie było lekarstw, jechało się tam – jak w twojej „Jezebel” – żeby umrzeć. Ten cmentarz, o którym mówiłem na początku, usytuowano na wzgórzu właśnie po to, żeby uświadomić tym ludziom, że nie ma stąd innej drogi wyjścia niż tylko wertykalna: „do nieba”. A oni potrafili, mimo wszystko, oswoić to miejsce, stworzyć społeczność, „cywilizację trędowatych”, swoistą wspólnotę, która hodowała zwierzęta, pszczoły, uprawiała rolę, budowała domy. Wiązała się w pary, zawierała małżeństwa, przez jakiś czas rodziła dzieci – zanim im tego zakazano. Skazani, odrzuceni, jednak się nie poddali, nie zapadli, przetrwali.

I to w pięknych okolicznościach przyrody.
Przyroda odgrywa tam niebagatelną rolę. Po pierwsze, przez lata była żywicielką, to dzięki niej udało się mieszkańcom przetrwać. Po drugie, daje oddech – szczególnie wiosną i latem można się tam poczuć jak w sanatorium, jak w jakimś Ciechocinku: trochę na słońcu się powygrzewać, złapać tlenu... Zdaję sobie jednak sprawę, że dawniej nie było tam tak przyjemnie jak dziś. Opowiadano nam, że po wojnie zamiast śpiewu ptaków i syków ważek słychać było tylko krzyki, jęki i tradycyjne pieśni towarzyszące umieraniu, na czele z tą zaczynającą się od słów: „Dzisiaj tu, jutro nie wiadomo gdzie – nie wiesz nawet, kiedy umrzesz”. Najstarsza z obecnie żyjących mieszkańców, ponad 90-letnia Hima, mówiła nam, że w czasach swojej młodości tę pieśń słyszała właściwie każdego dnia. Codziennie ktoś umierał.

Ukojenie znajdowano w religii. Do dziś ważną figurą jest pop – on też tam mieszka?
Pop, którego pokazuję w filmie, nigdy tam nie mieszkał, dojeżdża raz na jakiś czas, by odprawić mszę, nabożeństwo, pogrzeb. Ale swego czasu żył tam też trędowaty pop, prowadził czteroklasową szkołę dla lokalnych dzieci. Oprócz prawosławia obecne jest tam jeszcze drugie wyznanie: baptyści, którzy przyjechali ze Stanów i założyli tam kościół. Wioska nie jest więc jednolita religijne – panie są raczej baptystkami, a panowie prawosławni (powiedzmy, bo u nich różnie z tą religią, wino to też jakiś bożek). W religii, takiej czy innej, szukają nadziei i pocieszenia: modląc się, uczestnicząc w nabożeństwach, wspominkach, pogrzebach, śpiewając pieśni czy popijając alkohol. Rytuały te wyznaczają rytm, który jest im potrzebny.

Za Ceaușescu też było to dozwolone?
Z tego, co wiem, to tak. To w ogóle ciekawa sprawa: w czasach komunistycznych Tichilești było jednym z niewielu miejsc w Rumunii, gdzie otwarcie można było praktykować religię – bo była to enklawa, do której nikt nie zaglądał. Podobno jacyś strażnicy, służby, może Securitate, czuwali, ale nie wiadomo tego na pewno. Miejsce było ogrodzone, mieszkańcy Doliny Łez nie mogli z niej wychodzić, ale właśnie dlatego nie czuli ingerencji. Żyli na uboczu reżimu.

Który na lata wymazał wioskę z mapy.
Tak, trądu w bloku wschodnim przecież oficjalnie nie było. Ceaușescu nie chciał się chwalić, że ma u siebie leprozorium, a jednocześnie go nie zlikwidował. W czasach I wojny światowej w wyniku nie do końca wyjaśnionych działań część mieszkańców Tichilești uciekła, a większość została wymordowana – nie udało nam się ustalić, czy w wyniku jakiejś bitwy czy pogromu. Lata międzywojenne i powojenne to też był koszmarny okres dla mieszkańców osady. Dlatego gdy nastał komunizm, część z nich poczuła się bezpiecznie. „Ceaușescu w porządku był”, „Wszystko było dobrze, spokój był” – słyszałem to wielokrotnie.

Niektórzy mówią po rosyjsku. Skąd ta wielojęzyczność?
Część z nich jest potomkami Lipowanów – ludności rosyjsko-ukraińskiej, która osiedlała się tam od XVIII wieku, uchodząc z Rosji carskiej przed prześladowaniami religijnymi. To byli starowiercy, carat ich tępił, uciekali więc na tereny, gdzie mogli czuć się bezpiecznie. I osiedli tam na wieki. Hima, Misza, Grisza – oni są po prostu z tych okolic, tacy „tutejsi” trędowaci.

Tego nie dowiemy się z filmu, bo zamiast tworzyć reportaż czy film historyczny, skupiasz się na wnikliwej obserwacji, poetyckim portrecie miejsca. Trochę w stylu Kazimierza Karabasza, którego byłeś uczniem. Jak duży miał on na ciebie wpływ?
Ogromny. Karabasz był dla mnie ważny, to była relacja, nie chcę powiedzieć przyjacielska, bo to był dla mnie ktoś z wysokiego piedestału, ale na pewno wykraczająca poza salę wykładową. Oni mnie z Lidią Zonn [wybitna montażystka, prywatnie żona Kazimierza Karabasza – przyp. aut.] jakoś przygarnęli, to było kilka lat bardzo bliskich kontaktów, prawdziwe wychowanie filmowe w „prywatnej szkole Karabasza i Zonn”. Potem oczywiście poszedłem własną drogą, niejednokrotnie odmienną od założeń jego słynnej metody „cierpliwego oka”. Przy „Końcu świata w Dolinie Łez” czułem jednak, że temat wymaga właśnie tego „cierpliwego oka”, że trzeba uciec od publicystyki, nadmiaru informacji, sensacji. Myślę zresztą, że jego nauki są uniwersalne, bo nawet jeśli później materiał zmontujesz inaczej, to im więcej czasu spędzisz z bohaterem, tym lepiej. Cierpliwość, otwartość na drugiego człowieka, życzliwość i takie bycie trochę z boku, a nie wpychanie się na siłę z butami w cudze życie – to wszystko bardzo popłaca. Sądzę, że nie tylko w dokumencie, ale i w życiu.