Kino do użytku wewnętrznego

10 minut czytania

/ Film

Kino do użytku wewnętrznego

Adam Kruk

Mówiło się w tym roku o reformie gdyńskiej imprezy, której tożsamość jest bardzo efemeryczna. Bo nie wiadomo właściwie, dla kogo jest ten festiwal. Dla filmowców? Organizatorów? Widzów? Na pewno nie dla sztuki filmowej

Jeszcze 3 minuty czytania

Dziewiętnaście filmów. Aż tyle pokazano w tym roku w konkursie głównym w Gdyni – tylko o dwa mniej niż w selekcji canneńskiej czy weneckiej. Nie znaczy to bynajmniej, że wśród polskich filmów pełnometrażowych jest aż tyle oszałamiających dzieł. Raczej chodzi o to, by nikt się nie obraził – a i tak obrażonych w Gdyni nie zabrakło. Tegoroczny festiwal, odbywający się już drugi raz bez dyrektora artystycznego, okazał się ciągiem awantur, uników, absurdów. Te zaczęły się, jeszcze zanim festiwal wystartował, przepychankami wokół wyboru tytułów konkursowych, z którego wypadły cztery rekomendowane przez zespół selekcyjny: „Mowa ptaków” Xawerego Żuławskiego, „Interior” Marka Lehkiego, „Supernova” Bartosza Kruhlika i „Żużel” Doroty Kędzierzawskiej. Po protestach środowiska trzy pierwsze – ciekawe, choć nie do końca spełnione – do konkursu wróciły. A nawet zdobyły nagrody: pierwszy nagrodę Jury Młodzieżowego, drugi za debiut, trzeci za dźwięk.

To jednak było tylko preludium, bo już w trakcie festiwalu wycofano z niego kolejny tytuł (takie rzeczy zdarzają się na światowych imprezach głównie z filmami chińskimi czy irańskimi), by pod koniec imprezy i on do konkursu powrócił. Tym razem chodziło o „Solid Gold” Jacka Bromskiego, który koprodukująca go Telewizja Polska, wbrew woli reżysera, chciała wykorzystać do celów propagandowych w kampanii wyborczej. Afera – która umocniła pozycję TVP w roli czarnego charakteru polskiego życia kulturalnego, a prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich jako sprawnego politycznego gracza – okazała się większa niż sam film. Ten zdecydowanie lepiej sprawdziłby się jako serial – może wtedy udałoby się rozwinąć i domknąć niektóre wątki, uzasadnić i pogłębić kompulsywnie migające na ekranie postaci. Znalazły się w „Solid Gold” wprawdzie dobre role Janusza Gajosa i Marty Nieradkiewicz, ciekawa intryga, ale też sporo niedorzeczności. I obowiązkowe u Bromskiego – gołe lub głupie baby (czasem wszystko naraz) i PRL-owska agentura.

Na tym nie koniec: gorąco zrobiło się też przy okazji premiery „Pana T.” Marcina Krzyształowicza. Tym razem chodziło o skalę inspiracji życiem i twórczością Leopolda Tyrmanda i kwestie uregulowania praw autorskich do wykorzystania jego „Dziennika 1954”. Kilka rzeczy się zgadza. Historia dzieje się w podobnym czasie; mieszkający w warszawskim hotelu dla literatów autor (grany przez Pawła Wilczaka), pozbawiony możliwości publikowania, także tu ma romans z osiemnastolatką. Jednak na ekranie bardziej niż adaptacyjny zapał czuć inwencję twórców, która wynosi film na własną orbitę. Sam reżyser, autor świetnej „Obławy”, mówił na konferencji prasowej, że „Pan T. to nie jest pan Tyrmand, pan Twardowski, Towarnicki i to też nie pan Tadeusz. To Pan Talent”. Niszczony – dodajmy – przez system, który aż za mocno chce się swoimi obywatelami opiekować i ich wychowywać. Film ostatecznie wyjechał z festiwalu tylko z nagrodą za rolę drugoplanową Sebastiana Stankiewicza, ale był jednym z jego jaśniejszych akcentów.

„Pan T.”, reż. Marcin Krzyształowicz, „Boże ciało”, reż. Jan Komasa

 

Do kontrowersji politycznych doszły więc te związane z prawami autorskimi, a także wojenki między producentami i dystrybutorami filmowymi. Na dobre bowiem rozgorzała konkurencja między pokazywanymi tu niemal równocześnie, a odnoszącymi się do tych samych czasów, „Legionami” Dariusza Gajewskiego i „Piłsudskim” Michała Rosy. Ich premierę kinową dzielił tylko tydzień. Widać było, że 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości otworzyło temat i kieszenie. Czy jednak trzeba było aż dwóch rymujących się ze sobą tytułów w konkursie, skoro i tak pękał on w szwach? Wybór jednego z nich sprawiłby, że zdecydowanie lepiej układałby się ten konkursowy bukiet. A znalazło się w nim miejsce i dla okazów nadwiędłych – nad „Czarnym mercedesem” Janusza Majewskiego znęcać można by się bez końca, nad „Ciemno, prawie noc” Borysa Lankosza już poznęcano się dostatecznie. Poza konkursem, w sekcji Panorama, wylądowało zaś kilka całkiem dorodnych, takich jak „Eastern” Piotra Adamskiego czy „(Nie)znajomi” Tadeusza Śliwy. Ale jak tu dyskutować o selekcji, skoro nie wiadomo z kim?

Gdynia – laureaci

 Złote Lwy: „Obywatel Jones”, reż. Agnieszka Holland 
Srebrne Lwy: „Ikar. Legenda Mietka Kosza”, reż. Maciej Pieprzyca
 Reżyseria: Jan Komasa za film „Boże Ciało”
Pierwszoplanowa rola kobieca: Magdalena Boczarska za rolę w filmie „Piłsudski”
Pierwszoplanowa rola męska: Dawid Ogrodnik za rolę w filmie „Ikar. Legenda Mietka Kosza” 
Drugoplanowa rola kobieca: Eliza Rycembel za rolę w filmie „Boże Ciało”
Drugoplanowa rola męska: Sebastian Stankiewicz za rolę w filmie „Pan T.”
Scenariusz: Mateusz Pacewicz za scenariusz do filmu „Boże ciało”

Na pewno czuć było, że koniunktura na kino historyczne, patriotyczne, polobohaterskie trwa. Dowodziły tego zresztą nie tylko dwa tytuły piłsudczykowskie, ale i inne, jak na komendę celebrujące polską waleczność, szlachetność, spryt. „Kurier” Władysława Pasikowskiego przypominał epizod wojenny Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a „Ukryta gra” Łukasza Kośmickiego rozgrywkę między USA a ZSRR podczas kryzysu kubańskiego, której kluczowa partia rozegrać miała się (jakżeby inaczej!) w Warszawie. Takie kino, mniej lub bardziej sprawne i widowiskowe, coś tam zarobi, świadomość historyczną lekko upowszechni (albo zakłamie), ale świata, wbrew mrzonkom polityków, nie zawojuje – ani nawet nie zainteresuje. Każdy kraj ma bowiem własną bitwę pod Rokitną, swoich bohaterów i szpiegów, swoje ambicje. Na nic zaklęcia premiera Morawieckiego, by takich filmów jak „Legiony” powstało jeszcze z dziesięć, na nic szumnie zapowiadana hollywoodzka biografia rotmistrza Pileckiego. To kino do użytku wewnętrznego.

Także otwierający festiwal „Obywatel Jones” Agnieszki Holland, nagrodzony ostatecznie Złotymi Lwami, jest kinem historycznym. Trzeba jednak przyznać, że dzieło Holland wybijało się na tle innych. Film odróżniała nie tylko sprawność w opowiadaniu, ale też wykraczający poza nasze granice temat wielkiego głodu na Ukrainie. Jedna z największych zbrodni XX wieku, jaką był zaprogramowany przez Stalina hołodomor, wciąż pozostaje w szerszej świadomości nieobecna (nawet Word podkreśla mi to słowo). Holland to zmienia. A zmiany nie przychodzą łatwo – pamiętam pokaz prasowy filmu na Berlinale, gdzie odbyła się jego światowa premiera, i oburzenie rosyjskich dziennikarzy, którzy masowo opuszczali salę.

Wzrost znaczenia państwowych monopoli informacyjnych stał się faktem. Jest to doświadczeniem coraz większej liczby krajów – także naszego, czego tegoroczna Gdynia była dowodem. Pokazała ona też jednak opór filmowców, którzy głośno protestowali przeciwko próbom ingerencji politycznych w ich pracę. Mówiło się o reformie imprezy, której tożsamość jest bardzo efemeryczna. Nie wiadomo właściwie, dla kogo jest ten festiwal. Dla filmowców? Organizatorów? Widzów? Bo na pewno nie dla sztuki filmowej – ten górnolotny termin zawsze odsłaniał tu swoje przyziemne uwarunkowania: polityczne, finansowe, personalne. „Piekiełko” – nazwa słynnego, znajdującego się w podziemiach Hotelu Mercure klubu doskonale oddaje klimat panujący dziś w środowisku filmowym.

Uczciwie trzeba jednak przyznać, że wbrew wszystkim zawirowaniom pojawiło się kilka filmów naprawdę interesujących, które po prostu przyjemnie się oglądało. Taki był „Ikar. Legenda Mietka Kosza” (Srebrne Lwy, nagroda aktorska dla Dawida Ogrodnika), w którym Maciej Pieprzyca potwierdza swój talent do pasjonującego opowiadania nieoczywistych biograficznych historii. Kibicowałem też „Bożemu Ciału”, które ostatecznie zdobyło nagrody za reżyserię, scenariusz i drugoplanową rolę Elizy Rycembel oraz Nagrodę Dziennikarzy. Nowy film Jana Komasy, pokazywany wcześniej w Wenecji i Toronto, wybrany kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu polskim kandydatem do Oscara, to faktycznie obraz na światowym poziomie – kolejny już w dorobku reżysera. Innym takim był „Słodki koniec dnia” Jacka Borcucha, który wyjechał z Gdyni bez nagród, nawet dla docenionej wcześniej w Sundance Krystyny Jandy. Statuetka przypadła Magdalenie Boczarskiej za kreację w „Piłsudskim” – owszem, interesującą, ale… drugoplanową. Podobnie stało się w zeszłym roku, kiedy Adama Woronowicza wyróżniono za pomniejszą rolę w „Kamerdynerze”. Niezbadane są wyroki jury.

„Eastern”, reż. Piotr Adamski, „Proceder”, reż. bracia Węgrzyn

 

Pieprzyca, Komasa, Borcuch – to wytrawni filmowcy, ich propozycje same się obronią. Ale zdarzały się też w Gdyni ekscesy. Takim była chociażby „Dolina Bogów” – najnowszy film Lecha Majewskiego, autora, który począwszy od debiutanckiego „Rycerza” (1980), konsekwentnie udowadnia, że gra w swojej własnej lidze. Nową produkcję, w której obsadzie znaleźli się John Malkovich, Josh Hartnett i Bérénice Marlohe, oparł na mitach Indian Navaho konfrontowanych z dzisiejszymi fantazjami o sukcesie i bogactwie. Do tego odrealnionego, hipnotycznego świata niewielu widzów znalazło dostęp. Rzeczą z zupełnie innej bajki był też „Proceder” braci Węgrzyn – całkiem udany portret współczesnej Polski. Hiphopowa biografia Tomasza Chady, stworzona nie tylko dla jego fanów, ale i popularyzująca rapera wśród tych, którzy nigdy go nie słuchali, jest niekiedy zupełnie przestrzelona, głupkowata i irytująca, innym razem jednak – chwytająca dobrym skeczem, wyczuciem realiów, trafną diagnozą polskich przemian.

Właśnie dlatego, że „Proceder” nijak pasował do innych konkursowych propozycji, wydawał się jakoś odświeżający. Mówił też całkiem wprost o trawiącym naszą kulturę (nie tylko tę uliczną) zamroczeniu – alkoholowym i narkotykowym. Tak się złożyło, że problem ten stał się motywem przewodnim festiwalu. Okazuje się bowiem, że dziś w polskim kinie wszyscy ćpają i chleją na umór – nie tylko w „Procederze”, ale i „Supernovej”, „Bożym Ciele” czy „Ikarze”. Kreski wciąga nawet Janda w „Słodkim końcu dnia”, handluje Seweryn w „Solid Gold”, gibona palą „(Nie)znajomi”, a u Holland bohema raczy się heroiną. Piekiełko na ekranie i po seansie. Przynajmniej pod tym względem Gdynia swą legendę podtrzymuje.