Fabuła „Obławy” Marcina Krzyształowicza jest niezwykle prosta, ale już opowiadana za jej pomocą historia – dużo bardziej skomplikowana. Na kaprala Wydrę – AK-owca z zimną krwią mordującego kolaborantów – czeka trudne zadanie pozbycia się kolegi ze szkolnej ławki. Feralny dzień nie będzie jednak „czasem próby” – tym oczyszczającym momentem, który niezależnie od rozmiarów swej grozy oddziela światło od ciemności.
Achronologiczną narracją nie rządzi logika zdarzeń, ale introdukcji bohaterów. Epizody mogłyby być okruchami pamięci abstrakcyjnego narratora, przywoływanymi z trudem z dużego czasowego dystansu. Jednak pamięć tak precyzyjnie nie działa, każde przypomnienie zniekształca. Jak pisała Kiran Desai w powieści „Brzemię rzeczy utraconych”: „Teraźniejszość zawsze zmienia przeszłość. Patrząc wstecz, nigdy nie odnajdziesz tego, co za sobą pozostawiłeś”. Narracja „Obławy” zbyt dokładnie ustawia kolejne elementy portretu poszczególnych bohaterów, to raczej materiał dowodowy mentalnego śledztwa, który ma umożliwić odpowiedź na pytanie: kto i w jakim stopniu jest winny? Każdy trop podsyca ciekawość widza; dobrze ogląda się wreszcie polski film z wielką historią w tle, który nie ma wyraźnie sprecyzowanej misji – nie przedłuża bogoojczyźnianych mitów, ale nie jest też ich drapieżną dekonstrukcją. Krzyształowicz nie burzy efektownie pomników, raczej deheroizuje swoich bohaterów powoli i uporczywie, pokazując życie AK-owców w lesie, bez mundurów, normalnych posiłków i wzniosłych oskarżeń towarzyszących zabijaniu zdrajców. W scenie otwierającej dwaj mężczyźni, idąc pod górę, rozmawiają o sporcie, a chwilę później jeden strzela drugiemu w tył głowy. „Jak cyniczny musi być ów egzekutor” – myśli sobie widz, w każdym razie do czasu, gdy sam dostrzeże prozaiczność tej procedury, przypominającej oczywistą prawdę – że na wojnie zabijanie jest bardziej powszechne niż mycie zębów. Kto w takich realiach jest bardziej nieludzki? Ten, który musi sobie zabijanie przerwać prozaiczną rozmową, aby nie zwariować, czy ten, kto zabija bez wytchnienia, mając jedynie patriotyczną pieśń na ustach? To, co w pierwszej chwili zohydza obraz polskiego partyzanta, tak naprawdę przywraca mu status istoty żywej, a nie odlanej w brązie i zastygłej w posągowej pozie.
Zapewne gdyby nie był to polski film, zachwytów recenzentów byłoby mniej. Recepcja filmu Krzyształowicza pokazuje, w jak ślepą uliczkę zabrnęło polskie kino historyczne ostatnich lat, skoro każdy antywesternowy (antyeasternowy?) bohater witany jest jak zbawca cieniujący nieznośnie czyste narodowe sumienie.
„Obława” to przede wszystkim misternie skonstruowany thriller, co wcale nie umniejsza rangi filmu. Scenariusz, oparty na zdarzeniach z życia ojca reżysera, musiał kusić sentymentalizmem i możliwością upiększenia przeszłości. Jednak Krzyształowicz poddaje materiał starannej obróbce, każdy wątek, który mógłby przerodzić się w romans, epickie starcie i ucieczkę, albo zostać wzbogacony o rozległe retrospekcje, zostaje z żelazną dyscypliną przerwany i zwrócony w inną stronę. Historyczne realia zarysowane pewną kreską są ascetyczne – od kostiumów i pejzaży świata, który odszedł, ważniejsza jest szara codzienność bohaterów umęczonych swoją misją. Spojrzenie zainteresowane na pozór nieistotnymi szczegółami – ogorzałymi twarzami, brudnymi paznokciami i warstwami starych szmat, które coraz trudniej utrzymują ciepło w obliczu nadchodzącej zimy – kieruje widza w stronę zaangażowanego uczestnictwa.
Obraz pozostawia to, co najbardziej drastyczne, poza kadrem, ale ciężar niedopowiedzeń jest wyraźnie wyczuwalny. Nie zobaczymy sceny gwałtu, ale nie ma wątpliwości, że seks jest dla kobiet w czasach wojny zwyczajową kartą przetargową; nie spotkamy demonicznej postaci księdza, którego zachowanie przeczyłoby głoszonym przez niego naukom, ale samo wyobrażenie kościoła jako terenu wymiany informacji między okupantem i kolaborantem rzuca cień na tę świętą instytucję. Choć zgodnie z logiką thrillera historia zmierza do punktu kulminacyjnego, podsuwane tropy są co chwila kontrapunktowane, co mnoży tylko drogi, które kierują do dramatycznego finału. Miejscami męczy dokładność toru, po którym wraca na swoje miejsce każdy z rozrzuconych puzzli – spojrzenie, gest, bosa stopa – wszystkie znajdują swoje wyjaśnienie w miarę porządkowania zdarzeń. Podobnie rzecz się ma z bohaterami, przedstawianymi według zasady symetrii – cynik okaże się zdolny do wybaczenia, zdrajca do bezwarunkowej miłości, a oddana innym dziewczyna do zaskakująco bezlitosnego czynu. Nawet jeśli przeoczyliśmy hasło reklamowe, głoszące, że „Zdrada ma wiele twarzy”, to szybko orientujemy się, że o udowodnienie takiej właśnie tezy toczy się filmowa gra.
„Obława”, reż. Marcin Krzyształowicz,
Polska 2012, w kinach od 19 października 2012Formalna symetria ma też jasną stronę. W zależności od nastawienia, „Obława” może być opowieścią o dobrych ludziach, zmuszonych przez wojenne okoliczności do robienia świństw, albo opowieścią o ludziach, którzy szybciej pomyślą o zdradzie niż o jakiejkolwiek formie oporu. W tej dwuznaczności tkwi źródło psychologicznej wiarygodności postaci. Nie w rozległym pejzażu biografii bohaterów – choć jak na tak minimalistycznie nakreśloną intrygę wiemy o nich całkiem sporo – ale w nie do końca dających się przeniknąć motywacjach. Kamera badawczo zagląda postaciom w oczy, jakby szukając i wciąż nie odnajdując odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Głównego bohatera, kaprala Wydrę pozornie można otworzyć zwykłym antywesternowym kluczem: oto skrzywdzony przez los i przygnieciony wyrzutami sumienia człowiek próbuje przekuć złość i zwątpienie w jakąś konstruktywną formę zemsty. Gorliwie wykonując swoje obowiązki egzekutora, skrywa gorycz pod maską cynizmu i czarnego humoru. Jednak nie mamy nigdy pewności, co czuje Wydra, gdy idzie wykonać wyrok na koledze, ani tym bardziej, dlaczego daje się wcześniej przez niego ugościć i wciągnąć w miłą pogawędkę.
„Obława” jest ważnym filmem, ale nie ze względu na moc burzenia bogoojczyźnianych mitów. Pokazywanie, że nie ma jasnych podziałów na dobrych i złych, na bohaterów i kolaborantów, i że granice zdrady bywają rozmyte, to banał. Krzyształowicz ostentacyjnie uwypukla to, co nieobecne w toku zdarzeń – brak bohaterskich czynów i wielkich słów. Pokazuje, że uniemożliwia je nie demon ludzkiej perfidii, ale uporczywa codzienność, od której nie jest wolny nawet „czas pogardy”. Porównywana do „Róży” Smarzowskiego „Obława” wzbogaca historyczną świadomość w zupełnie innych rejestrach – i dobrze, bo też nie ma jednego słusznego sposobu jej poszerzania. Aby stracić kontakt z rzeczywistością, wystarczy często powtarzać wybrane kłamstwa, ale by do niej dotrzeć – trzeba nieustannie opukiwać jej materię ze wszystkich stron.