Bajki robotów,  czyli science fiction

Bajki robotów,
czyli science fiction

Ludwika Mastalerz

Choć pierwsza dekada XXI wieku za nami, kino SF wciąż uchodzi za niepoważne. Niemały udział w tej zmowie ma nieodpowiedni aparat pojęciowy, który bogatą tematykę sprowadza do kilku błahych zagadnień

Jeszcze 4 minuty czytania

W „Wyścigu z czasem” niewiele zostało z poczucia humoru, które Andrew Niccol zdradzał w „Simone” czy „Truman Show”, gdzie naśmiewał się ze współczesności, która od dawna już ze względu na powszechnie występujące sztuczności przypomina świat science fiction. Chyba że jako żart potraktujemy urzeczywistnienie oklepanej opinii, że „czas to pieniądz”. Reżyser wraca tu do wątków podjętych w „Gatacce”. Społeczeństwo znów podzielone jest na elitę i pospólstwo, tyle że polaryzację lepszych i gorszych genów zastępuje tu podział na tych, którzy mogą pozwolić sobie na zdobycze nowoczesnej nauki, i na tych, którzy będą się nimi cieszyć najpewniej nie dłużej niż rok.

„Wyścig z czasem”, reż. Andrew Niccol. USA, 2011

„Wyścig z czasem” marnotrawi ciekawą wizję przyszłości, sprowadzając wszystko do naiwnej idei robinhoodyzmu, lewackiego czynu społecznego, działającego według zasady „nie wiemy co, nie wiemy jak, ale róbmy coś”. Nie ma w tym jeszcze nic złego, w końcu każdy ma własne społeczne lęki, a poetyka science fiction, jak żadna inna, nadaje się do ich artykułowania. Gorzej, że cały potencjał naukowej fikcji rozpuszczony został w długich sekwencjach scen akcji – na głębsze refleksje nad określonym modelem społeczeństwa po prostu brakuje miejsca. Te praktyki robią interesującemu gatunkowi filmowemu fatalną reklamę, pogłębiając powszechne przekonanie, że SF to kino dla pustych popcornożerców, albo geeków – istot z obcej planety, ubranych we flanelowe koszule, czytających Michio Kaku do poduszki. A przecież SF daje ogromne możliwości mówienia o istotnych problemach.

„Deja Vu”, reż. Tony Scott. USA, 2006

Uwyraźnieniu istotnych problemów, ale też rozrywce, służyć może nałożenie pewnych ograniczeń na świat przedstawiony. Im surowsze reguły gry, tym większa intelektualna przyjemność.

W „Deja vu” śledztwo, mające na celu schwytanie sprawcy terrorystycznego zamachu, korzysta z technologii działającej według zasady teorii względności. Dzięki niej detektywi mogą przez kamery obserwować zdarzenia nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie. Dopóki działania bohaterów ograniczają się do wysyłania informacji w przeszłość i nieznacznych zmian w teraźniejszości, film jest wciągającą analityczna grą. Traci ona moc w momencie, gdy okazuje się, że w przeszłość można wysłać także osobę. Od tego momentu obserwujemy już znane obrazki z superagentem w roli głównej, który intelektualną błyskotliwość zamienia ordynarnie na szybki samochód, głośny pistolet i poświęcenie względem pięknej kobiety. Niedostatek ograniczeń ujawnia jeszcze wyraźniej „Dark City”, które pozostaje zbyt blisko konwencji fantasy, gdzie zasady konstrukcyjne świata są zupełnie inne. W efekcie całkiem poważne rozważania o roli, jaką pełnią w naszym życiu złudzenia, wspomnienia i poczucie własnej jaźni, zdegradowane zostają do bajkowej walki człowieka z istotami o przedziwnym statusie ontologicznym.

Mariaże i umysłowe eksperymenty

Film „Strażnicy” Zacka Snydera, oparty na komiksie Alana Moore'a, to udany mariaż SF z kinem sensacyjnym. Akcja rozpoczyna się w latach 80., w momencie, gdy giną po kolei osoby, które kiedyś miały poważny udział w przebiegu zimnej wojny, zamachu na Kennedy'ego i wojnie w Wietnamie. Jeden z emerytowanych superbohaterów rozpoczyna śledztwo, które doprowadzi go do politycznego spisku. Finalnie pytanie „kto zabija?” przekształci się w poszukiwanie najlepszego rozwiązania problemu ludzkości, która znajduje się u progu zagłady. Każdy z bohaterów – dawnych towarzyszy broni – będzie musiał podjąć jakąś etycznie wątpliwą decyzję. Wojna domowa, która rozegra się między nimi, rodzi pytanie, ile można poświęcić w imię wspólnego dobra.

„Raport mniejszości”, reż. Steven Spielberg. USA, 2002

Kwestię zaufania do doskonałego systemu podnosi również „Raport mniejszości” Spielberga, pokazujący świat, w którym prewencyjny charakter prawa zostaje doprowadzony do skrajności. Prewencja jest stosowana powszechnie już dziś w postaci mandatów za przekroczenie prędkości, a także za próbę oszustwa, napaści i gwałtu. Powstaje pytanie czy gdybyśmy mieli doskonały system przewidywania, kara prewencyjna byłaby moralnie uzasadniona. Czy nie lepiej odbyć mniejszą karę za planowane zabójstwo, niż odsiadywać dożywocie po fakcie? Ekranizacja powieści Philipa K. Dicka pokazuje, że taka możliwość jest kusząca, ale nie bierze pod uwagę ludzkiej nieprzewidywalności – predyspozycje nie są przecież tożsame z ich ucieleśnieniem. Nawet jeśli nasze wyobrażenia o zasięgu wolnej woli są wyolbrzymione, nigdy nie możemy mieć pewności co do przyszłych zachowań.

Inżynieria społeczna wyrastająca ze szlachetnych pobudek może przynieść więcej nieszczęścia niż pożytku. Jak przekonuje Michael Winterbottom w swoim „Kodeksie 46”, życie człowieka podszyte jest absurdem. Do szczęścia potrzebuje on nie tylko poczucia bezpieczeństwa i sprawnych systemów rozwiązywania problemów, ale też odrobiny chaosu. Bohater filmu zakochuje się nieświadomie w klonie swojej matki, z uwagi na tytułowy kodeks 46 ich związek nie ma przyszłości. Jednak w świecie doskonale zdeterminowanym, gdzie rozmaite instytucje czuwają nad bezpieczeństwem jednostki, głupia miłość okazuje się ostatnim bastionem wolności, a społeczne nieposłuszeństwo jedynym sposobem zachowania resztek godności. Obraz Winterbottoma daleki jest od mainstreamowych wizji przyszłości – nie różni się specjalnie od świata, który znamy. Ludzie nadal jeżdżą do pracy metrem, rejestrują się w recepcji, a uwięzieni w samochodach przeklinają uliczne korki. Ale silnie zachwiane poczucie autonomii pcha ich w stronę ryzykownych dla życia działań.

Popularne przekonanie, jakoby twórcy SF starali się przewidzieć przyszłość, należałoby nieco przeformułować. SF okazuje się niezwykle przydatne w przeprowadzaniu umysłowych eksperymentów, dzięki którym jak na dłoni zobaczyć można skutki pędu ku poprawie kondycji społeczeństwa za wszelką cenę. Jednak wartość tych eksperymentów nie wyczerpuje się w poznawczym utylitaryzmie, te przestrogi są zawsze zobowiązaniami wobec określonych koncepcji człowieczeństwa. Dlaczego w SF miałyby być mniej poważne niż w kinie społecznym?

„Incepcja”, reż. Christopher Nolan. USA, 2010

Tajemnice umysłu

Oryginalny pomysł nie gwarantuje sukcesu – ani w filmie rozrywkowym, ani artystycznym. Znakomita wizualnie „Incepcja” Christophera Nolana, reklamowana szumnie jako metafizyczny thriller, zawodzi boleśnie twórczą nieuczciwością. Całe przedsięwzięcie wniknięcia w umysł innej osoby okazuje się być pospolitym zabiegiem primingu. Aby jednak prostota nie wyszła na jaw, twórcy powielili motyw włamywania się do mentalnego „sejfu” – widzowi sprawa wydaje się niezwykle skomplikowana. W rzeczywistości wnikanie w umysł polega na psychoanalitycznym z ducha sięganiu do coraz niższych pokładów świadomości. Anachroniczność tak ujętej koncepcji umysłu dodatkowo pogłębia fakt, że działania włamywaczy ukazane są czysto przestrzennie, do złudzenia przypominają animację dla dzieci „Było sobie życie”, w której rozmaite komórki o ludzkich kształtach krążyły po ciele, spełniając swe obowiązki. Nolan, udając, że odkrywa tajemnice umysłu, bawi się w zwykły heist movie.

„Wynalazek” Shane'a Carrutha to minimalistyczny, osobliwy thriller o młodych naukowcach, którzy we własnym garażu konstruują maszynę zdolną teleportować ich w przeszłość. Wynalazcy postanawiają zachować odkrycie w tajemnicy, sławę odrzucają częściowo z chciwości (dzięki podróżom mogą manipulować akcjami na giełdzie), a trochę ze strachu przed skutkami ubocznymi (każda wyprawa łączy się ze spotkaniem własnego klona). „Wynalazek” to bezkompromisowy projekt artystyczny na granicy czytelności, jego poetyka podporządkowana jest logice podróży w czasie, która wcale nie przebiega po liniach prostych, ale obfituje w pętle, które widz musi sam rozszyfrować. Jednak oprócz intelektualnej zagwozdki film nie oferuje niczego więcej. Chyba, że uznamy go za zabawną satyrę na świat naukowców, w którym przełomowe odkrycia ujawnia się jedynie wtedy, gdy są opłacalne finansowo. „Wynalazek” podobnie jak „Incepcja”, to przykład filmu pożartego przez własny koncept.

Skomplikowana kreacja fantastycznych światów SF nie jest wartością samą w sobie. Przeciwnie – siłą dobrego kina tego gatunku jest prostota i klarowność. Złożoność ujawniać się powinna dopiero na poziomie filozoficznej interpretacji. SF drwi z obiegowej opinii, że „symetria jest estetyką głupców”. Komercyjne SF kocha symetrię, bo dzięki niej można łatwo zaaranżować walkę między dwoma przeciwstawnymi siłami. Z kolei dla kameralnego kina SF jest najbardziej przydatna, gdy trzeba postawić bohatera pod ścianą i kazać mu dokonać wyboru niemożliwego.

„Druga Ziemia”, reż. Mike Cahill. USA, 2011

Inne planety

W „Melancholii” Lars von Trier zderza ze sobą dwie planety i dwie kobiece postacie, aby pokazać absurdalny stan umysłu osoby pragnącej żyć dalej w świecie, którego szczerze nienawidzi. Dualizm postaci i planet odnajdujemy też w „Drugiej Ziemi” Mike'a Cahilla. Jednak tu napięcie nie rodzi się z odmienności, ale przeciwnie – z identyczności. Pomysł na ten film przypomina trochę żart z koncepcji filozofa Davida Lewisa, który zachowywał realizm wobec światów możliwych. Dla Lewisa nie były one fikcyjnymi, niezrealizowanymi możliwościami, ale możliwościami zrealizowanymi w innej czasoprzestrzeni, do której nie mamy dostępu.

U Cahilla dwie identyczne planety przestajy być podobne w momencie, gdy mieszkańcy jednej z nich dowiadują się o istnieniu dubla i postanawiają nawiązać kontakt. Powstała w ten sposób nierównowaga czasowa budzi w mieszkańcach obu planet nadzieję, że na tej drugiej zdarzenia przebiegają nieco inaczej. Pragnienie rozpoczęcia nowego życia jest szczególnie silne u Rhody, która w przeszłości nieumyślnie spowodowała wypadek samochodowy. Kosmiczna anomalia stanowi jednocześnie obraz stanu wewnętrznego bohaterki. Kto raz zauważył możliwość cofnięcia czasu i rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz, temu trudno będzie pozwolić życiu toczyć się dalej. Bliskość drugiej Ziemi sprawia, że Rhoda zaczyna żyć w dziecinnym świecie złudzeń, w którym wszystko można odwrócić, zrekompensować, naprawić, wybaczyć i zapomnieć. Otrzeźwi ją dopiero koniec niefortunnego romansu. Dziewczyna decyduje się poświęcić własne szczęście dla ukochanego i oddaje mu swój bilet w podróż na bliźniaczą Ziemię, gdzie być może wypadek nie miał miejsca. Spotkanie Rhody ze swoim alter ego z „Ziemi 2” sugeruje, że tragedia miała miejsce również tam. Jednak dwa światy wciąż różnicują decyzje bohaterki: jedna wersja dziewczyny skorzystała z szansy, druga – zrezygnowała z niej na rzecz ukochanego. Ten sposób ujęcia pozwala reżyserowi wyznaczyć ostrą granicę między odkupieniem, a przebaczeniem samemu sobie. Ostatnia scena nie jest otwartym zakończeniem, ale zakończeniem absurdalnym, które choć zupełnie domknięte, pozostawia widzowi znacznie więcej pola do interpretacji. W tej historii poetyka SF nie jest efektownym dodatkiem, ale estetycznym wyborem, z którego Cahill wyciska, ile tylko się da, pokazując, że zdarzenia mentalne w życiu człowieka są tak samo realne jak zdarzenia zewnętrzne.

Symetria staje się niezwykle użyteczna także w rozważaniach nad tożsamością, które są – kolejnym po dystopijnych wizjach przyszłości i inwazji obcych – ulubionym tematem kina SF. W „The Moon” astronauta budzi się z przeświadczeniem, że miał poważny wypadek, w rzeczywistości jednak jest klonem martwego od dawna mężczyzny. W ukrytym pomieszczeniu odkrywa  kolejne klony w stanie uśpienia, które czekają na wybudzenie w momencie jego zaplanowanej z góry śmierci. Derek Parfit w artykule „Tożsamość nie jest ważna” wskazuje na pewien paradoks: jeśli teleportacja oznacza bezbolesne uśmiercenie osoby i jej odtworzenie np. na innej planecie, to nie powstaje żaden moralny problem. Zaczyna się on dopiero w sytuacji, gdy dwie identyczne osoby koegzystują w jednym czasie. Rodzą się wtedy absurdalne pytania, których trudno nie zadać. Czy ja to jeszcze ja? Czy ten drugi jest kimś innym, skoro nie jest mną? Jeśli nie jest mną, to kim?

„The Moon”, reż. Damon Thomas. USA, 2010

Czy symetria jest estetyką głupców?

Wątpliwości biorą się z niemożności sformułowania odpowiedzi na pytanie, czy ciągłość jaźni zapewnia ciało czy psyche. Przecież jedno i drugie w ciągu życia ulega wielu modyfikacjom. Rozważenie tego na pozór wydumanego problemu jest bardzo pomocne w pozbyciu się raz na zawsze lęku, dręczącego ludzkość od chwili sklonowania owcy Dolly. Zapoczątkowało ono ponure, bzdurne wizje hodowania ludzi na organy. Na co dzień nie utożsamiamy siebie z zespołem własnych genów, wiemy, że istotne jest także środowisko, które nas kształtuje, zdarzenia, pamięć, uczucia itd. Gdy jednak myślimy o klonach, sprowadzamy człowieka do jego ciała. Paradoksalnie upominając sie o jego godność, sami go jej pozbawiamy. Ten błąd popełnił Kazuo Ishiguro w swej powieści „Nie opuszczaj mnie”, a z nim reżyser Mark Romanek w swojej wiernej adaptacji. „The Moon” w niezwykle prosty sposób obnaża tę sprzeczność. Może warto jeszcze raz przemyśleć komunał o estetyce głupców?

Motywem klona à rebours bawi się Soderbergh w „Solaris”. Istota nawiedzająca astronautę to na pozór wierna kopia jego żony Rheyi – ma jej wygląd, ciało, umysł, wspomnienia. Jednak jest tylko zmaterializowaną przez ocean planety Solaris projekcją bohatera. Rheya jako czująca istota jest człowiekiem, dlatego Chris nie potrafi jej zabić, ale ponieważ jest zarazem tylko częścią zmarłej osoby – powrót z nią do domu również nie jest możliwy. Bohater postanawia zostać z dziwnym tworem na stacji kosmicznej.

Konwencja SF posłużyła reżyserowi do pokazania, że mówienie o miłości jest zawsze uwikłane w jakąś koncepcją człowieka i jego miejsca w świecie. To wizja pesymistyczna – Chris, obcując ze zmaterializowanymi wyobrażeniami na temat żony, uświadamia sobie kłamstwo każdej miłosnej relacji. Czy to, że zawsze widzimy tylko część osoby, jest katalizatorem uczucia czy jego skutkiem ubocznym? Można na to zagadnienie spojrzeć jednak inaczej – zakochany człowiek tworzy nowy świat, w którym bliska osoba może być kimś innym, kimś lepszym.

Kwestię iluzji jako nieodłącznego elementu tożsamości i międzyludzkich relacji podejmuje film „Mr Nobody”. Jego bohater, obdarzony pamięcią absolutną, nie tylko nie widzi różnicy między przeszłością a przyszłością, ale też ma w świadomości wydarzenia nigdy nie zrealizowane. Multiświat Everetta jest dla niego dostępny o każdej godzinie dnia i nocy. Wyjątkowe zdolności sprawiają, że ma wszystko u swych stóp, ale są też źródłem koszmaru. Bohater prowadzi życie na niby – bez emocji, bez poczucia własnej jaźni, jest czystą potencją, człowiekiem-Nikim.

Sztuczne raje

SF lubuje sie w tworzeniu sztucznych warunków życia, w których człowiek ujawnia cechy na co dzień niewidoczne. W kinie fantasy stworzony świat jest tylko wymówką do pokazania ludzkich standardowych dążeń i uczuć w bardziej ekstremalnych i efektownych warunkach. Światy SF są dużo bardziej przewrotne – umożliwiają poruszenie humanistycznych kwestii dotąd nigdy nie podejmowanych, lub podjęcie tych odwiecznych w sposób zupełnie nowy. Czy zmieniając jedną z fundamentalnych zasad działania świata zmienimy też ludzką naturę? Pod płaszczykiem budowania wizji przyszłości, najlepsze filmy tego gatunku badają obecny potencjał człowieka.

„Solaris”, reż. Steven Soderbergh. USA 2002

Choć pierwsza dekada XXI wieku za nami, kino SF wciąż uchodzi za niepoważne. Niemały udział w tej zmowie ma nieodpowiedni aparat pojęciowy o postmodernistycznej proweniencji, który bogatą tematykę SF sprowadza do kilku błahych zagadnień. „Existenz” do znudzenia czytane jest przez koncepcję Baudrillardowskiego simulakrum. Problem w tym, że owa koncepcja pasuje do każdego filmu, w którym pojawia się wirtualna przestrzeń, a przecież każdy stara się z jej pomocą mówić o czymś innym.

Bohaterowie filmu Cronenberga, płynnie przechodzący z jednej gry do drugiej, trwają w świecie, w którym kurtyna fikcji nigdy nie spada. Początkowo naiwni gracze, okazują się później sprytnymi agentami wrogiej frakcji. Genialna kreatorka gry Existenz – Allegra ujawnia się jako rzeczniczka realizmu. Każdy walczy tu o przestrzeń, którą uważa za jedyną znośną do życia. „Najwyraźniej wolna wola nie znaczy zbyt wiele w naszym małym światku” – mówi Pikul. „To zupełnie tak, jak w normalnym życiu, wystarczy żeby było interesująco” – odpowiada Allegra. To nie jest opowieść o absurdalnych czasach, w których tracimy bezpośredni dostęp do rzeczywistości. To absurdalny myślowy eksperyment, który drwi z tych, co sądzą, że taka bezpośredniość kiedykolwiek istniała. To kolejna w twórczości Cronenberga odsłona body horror – uwięzienia w ograniczeniach ciała i aparatu poznawczego. Ludzki mózg, zupełnie jak filmowe bioporty i pady, ma programy, w granicach których próbuje działać kreatywnie. Jak to wyraził jeden z bohaterów – uzależniony od gry szaleniec – „bóg jest tylko mechanikiem”.

Emil Cioran napisał kiedyś, że gdyby artyści inspirowali się nauką zamiast innymi artystami, ich twórczość byłaby bardziej inspirująca dla odbiorcy. Hiperprzestrzeń, czarne dziury, ślepowidzenie, iluzja Capgrasa, agnozja, antymateria... Wciąż pozostaje wiele do artystycznej eksploatacji. Gdyby wszelkiej maści humaniści wzięli sobie radę Ciorana do serca, zapewne rzadziej przez gardło przechodziłyby im słowa, że „wszystko już było”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.