„Wszystko, co znałem, to było pole bawełny” – tymi słowy narrator składa obietnicę opowiedzenia historii z ograniczonej perspektywy insidera, który przez zbieg okoliczności znalazł się w Białym Domu, aby służyć osobom (historycznego) dramatu. Jednak współczesny biopic zbyt często bywa – jak złośliwie mawiał Dennis Bingham – „szanowanym gatunkiem o bardzo niskiej reputacji”.
Obsada „Kamerdynera” jest tak imponująca, jakby filmowe gwiazdy poczuły się w obowiązku zagrania w „ważnym” filmie. Ich obecność przypomina nieco uczestnictwo w dobroczynnym balu maskowym, którego goście mają świadomość, że przednia zabawa służy jakimś lepszym celom, ale nikt nie zaprząta sobie głowy tym, na co zostaną przeznaczone zgromadzone fundusze. Zaproszenie przyjęli, obok Whitakera: Alan Rickman, Jane Fonda, John Cusack, Vanessa Redgrave, Lenny Kravitz, Robin Williams i Mariah Carey, ba – najgorętsza impreza w mieście przyciągnęła nawet po piętnastu latach nieobecności na ekranie samą Oprah Winfrey.
„Kamerdyner” to bal maskowy, w którym znani aktorzy przebrani są za równie znane postacie z amerykańskiej historii najnowszej – wspaniała charakteryzacja i nienagannie naśladowane gesty są (niestety) największą przyjemnością płynącą z seansu. Jak na charytatywny bal przystało, nie zabrakło płomiennej przemowy – w tej roli wystąpiła źle skrywana konwencja, obliczona na deszcz Oscarów. Film Danielsa – w przeciwieństwie do tytułowego kamerdynera – nie grzeszy ani skromnością, ani dyskrecją, choć przyznać trzeba, że służy wszystkim z jednakowym poświęceniem i elegancją. Bardzo chce zadowolić i mniejszości etniczne, i żarliwych patriotów, konserwatystów i demokratów, na liście beneficjentów zabrakło tylko widzów, oczekujących od opowieści o afroamerykańskiej emancypacji czegoś więcej niż opartego na faktach melodramatu. Autor „Pokusy”, powierzchownie korzystając z biografii Eugena Allena, zachowuje się jak początkujący reporter na wystawnej premierze, podekscytowany faktem, że udało mu się postawić stopę na czerwonym dywanie, a dodatkowo jeszcze – ośmielonemu kolorowymi drinkami – uraczyć small talk kilku celebrytów.
Opowiadając trudną historię formułowania praw Afroamerykanów, Daniels od pierwszych scen bawi się perspektywą bycia wewnątrz i na zewnątrz wydarzeń, pokazując, jak relatywne są to kategorie. Motywowane obroną zgwałconej żony wyjście przed szereg ojciec Cecila okupuje śmiercią. Straumatyzowana matka zamyka się w swoim świecie, Cecil dostaje szansę odmiany losu na miarę ówczesnych możliwości – staje się „domowym czarnuchem” starszej pani. Już jako dorosły kamerdyner jest w centrum wydarzeń, mimochodem uczestnicząc w ważnych rozmowach polityków, ale jednocześnie jako pokorny służący pozostaje na ich obrzeżach. Podobnie sprawa ma się z jego synami – Charlie zaciąga się do wojska podczas wojny w Wietnamie, Louis aktywnie uczestniczy w kontrkulturowych ruchach. Z tym drugim Cecil pozostaje w ciągłym konflikcie – dzieli ich forma oporu przeciw dyskryminacji. Louis nie przyjmuje do wiadomości nauki Martina Luthera Kinga, że każdy sposób przełamania statusu quo jest wartościowy, że nawet służący przez swoją pracę ma udział w odkłamywaniu stereotypu leniwego i nieuczciwego „czarnucha”. Zawód ojca jest dla niego wyłącznie ciągłym źródłem frustracji i wstydu. Najciekawsze aspekty filmu – paradoks bycia jednocześnie „na zewnątrz” i „wewnątrz”, rebelia skłócona z chęcią przetrwania oraz polifoniczna walka o społeczną swobodę – przeradzają się niestety w groteskę. Za każdym razem, gdy Cecil wchodzi z tacą, oferując gościom kawę i herbatniki, politycy debatują właśnie nad palącym problemem praw obywatelskich, jego syn natomiast w ciągu kilkunastu lat uczestniczy chyba w każdej demonstracji. Nie ma reportażu telewizyjnego, rejestrującego jakąś formę buntu, w której nie pojawiłaby się postać Louisa, przyprawiająca siedzącą przed ekranem matkę o palpitacje serca. Role są na stałe obsadzone: służba, opór, obserwator.
„Kamerdyner”, reż. Lee Daniels. USA 2013,
w kinach od 26 grudnia 2013 Płynący nieubłaganym strumieniem głos z offu ma stanowić alibi dla rozbuchanej metafory, krzywo położoną przykrywką na garnku zupy, w której świeże składniki rozgotowują się na papkę opowieści o dziejowej sprawiedliwości. Po insiderskiej perspektywie nie zostaje śladu, zamiast historii in statu nascendi triumf święci historyczna prekognicja i towarzysząca jej teatralność, która odsiewa ważne momenty od pulsującej codzienności. Szkoda, że film siermiężnie puentuje płynąca z telewizyjnego ekranu przemowa Baracka Obamy, okraszona łzami poruszonych do głębi bohaterów. Bardziej trafna wydaje się być scena symbolizująca cywilną walkę o emancypację: montaż równoległy spaja dwie sytuacje przy stole – jedną w prezydenckim pałacu, gdzie czarnoskórzy służący podają do stołu, drugą w podrzędnej restauracji, w której Afroamerykanie zajmują sektor „dla białych” i spokojnie znoszą upokorzenia ze strony niezadowolonych klientów. Ściśle skodyfikowane gesty nie są przeciwstawione odważnemu happeningowi, wręcz przeciwnie – łączy je podobna staranność i determinacja. Daniels zahaczył tu o istotną kwestię, która niknie w dalszej części filmu. „No work is insignificant”, jak przekonywał Martin Luther King. Przyzwyczailiśmy się do historii datowanej przełomowymi zdarzeniami, podczas gdy zmianę tak naprawdę powodują różne odmiany codziennej uporczywości, których nie daje się łatwo nazwać i sklasyfikować.