Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie nazwa „Frankenstein” w podtytule filmu, nikomu nie przyszłoby nawet na myśl porównywanie „Łagodnego potwora” z utworem Mary Shelley. Cóż, autor oczywiście ma prawo do podrzucania pewnego klucza interpretacyjnego, pod warunkiem jednak, że dzięki niemu tekst ujawnia szerszy kontekst, a nie jest w ten kontekst wtłaczany na siłę.
„Łagodny potwór – projekt Frankenstein”,
reż. Kornel Mundruczo.
Węgry 2010, w kinach od 29 kwietnia 2011W powieści Mary Shelley ludzkie rodzicielstwo i boski akt tworzenia spotkały się w powołaniu do życia posklejanego z wielu trupów i ożywionego elektrycznością monstrum. Frankenstein był z jednej strony produktem ludzkiej cielesnej marności, z drugiej – geniuszu naukowca-filozofa, a możliwość jego zaistnienia obnażyła tak ludzką pychę w dążeniu do niemożliwego, jak i boskie partactwo w stworzeniu „najlepszego z możliwych światów”. Mroczną opowieść Kornél Mundruczó przerabia po swojemu, dopasowując do współczesnych realiów, jednak nie tylko pozbawia ją nadprzyrodzonych i fantastyczno-naukowych zdarzeń, ale też ją dekonstruuje. W filmie mamy do czynienia nie z jednym, ale z dwoma projektami – jeden to dzieło sztuki stworzone przez bohatera-reżysera, drugi to dziecko stworzone (?) przez bohatera-ojca. Bohater, w którego rolę wcielił się sam Mundruczó, chciał być reżyserem poruszających filmów, a skończył jako reżyser życia, sprawca rzeczywistego nieszczęścia.
Te dwa wątki nie naświetlają się wzajemnie, nie rozmawiają, nie niepokoją, ale stoją obok siebie obnażone i redukują się nawzajem do prostych konstatacji. Wątek reżysera-manipulatora sugeruje myśl, że dziecko jest w całości produktem swoich rodziców – obojętnie, czy zafundowali mu staranne wychowanie, czy porzucili, zostawiając samemu sobie. Oglądając nowy film węgierskiego reżysera. można się zastanawiać, ile jeszcze popularnonaukowych sensacyjnych powieści muszą napisać Dawkins z Pinkerem i Ridleyem, żeby przekonać wrażliwych na sprawy społeczne humanistów, że człowiek nie rodzi się jako tabula rasa, że dziecko to też człowiek, który zawsze tworzy relacje, nie jest tylko warunkowaną przez czynniki zewnętrzne bezwolną materią, której ktoś musi nadać kształt. Z kolei historia socjopatycznego chłopca, reagującego histerycznie na najmniejszy stres, dodaje wątkowi artystycznego tworzenia sztucznego ciężaru. Sztuka w ujęciu Mundruczó sprowadza się do prostej manipulacji – widzem, tekstem i nawiązaniami.
Reżyser przyznał w jednym z wywiadów, że zrobił ten film, żeby zastanowić się nad odpowiedzialnością artysty za własne dzieło. A chwilę później dodał, że nie wie, o czym są jego filmy, ale to przecież nic nie szkodzi, bo dzięki temu są to filmy dalekie od hollywoodzkiej maniery narzucania jednej wizji rzeczywistości. Czy jednak cała trudność nie polega właśnie na tym, że autor doskonale wie, co chce powiedzieć, a mimo to tekst zostawia wiele wyobraźni odbiorcy? Śmieszy nieco to romantyczne przekonanie o ważności samego siebie jako artysty, jako tego, kto porusza, budzi sumienia i nikogo nie pozostawia obojętnym. I drażni ta łatwość wytwarzania niehollywoodzkich filmów, w których wystarczy, że pożyczy i uwspółcześni się trochę tradycyjnych symboli, pozbawi bohaterów wszelkiego psychologicznego prawdopodobieństwa i dyskretnie rozmyje akcję brakiem logiki zdarzeń. Dysproporcja między górnolotnymi artystycznymi deklaracjami a ich realizacją jest w przypadku Mondruczó rażąco duża. Wszystko dzieje się jedynie na poziomie fabuły, dzięki temu węgierski reżyser niczym nie ryzykuje – zarówno zdarzenia, jak i ich symboliczne wykładniki, są doskonale arbitralne. Słabość motywacji bohaterów przykryta jest czasowymi elipsami i wygodnymi zbiegami okoliczności – jak w zakończeniu filmu, kiedy wypadek samochodowy pozbawia bohatera możliwości podjęcia ostatecznej decyzji, co zrobić ze swoim „potworem”.
Beztroska, z jaką Mundruczó traktuje pojęcie artystycznego kina, przypomina nieco historię z „Koniec z Hollywood” Woody’ego Allena. Jego bohater-reżyser traci wzrok, jednak postanawia nikomu nic nie mówić i jakoś ukończyć film. Efekt tej farsy jest taki, że film ślepego reżysera w Ameryce uznano za bełkot, a w Europie za arcydzieło. Podczas oglądania „Łagodnego potwora” narasta nieznośna tęsknota za hollywoodzkim ładem, gdzie każdy gładki klocek idealnie pasuje do drugiego. Tam przynajmniej ktoś za tę układankę odpowiada.