Nazwisko Agatha Christie zawsze magicznie otwiera pachnące lekko naftaliną zakurzone pudełko z nostalgią. Regularnie od dekad otwierają je kolejni filmowcy, najczęściej bez specjalnych ambicji, żeby zmienić cokolwiek w jego zawartości. Nie było zupełnie nietrafionym pomysłem ze strony Kennetha Branagha sięgnięcie po prozę Christie, w końcu wśród klasyki literatury i czołowych aktorów zwykle czuł się jak ryba w wodzie.
Trudno oczekiwać, że w 2017 roku ekranizacje kryminałów Christie widzowie będą oglądać w takim samym napięciu i oczekiwaniu jak thrillery Davida Finchera. Dziś liczy się w nich nie tyle intryga i tajemnica do rozwiązania, co styl prowadzenia narracji. Detektyw Poirot i pozostali pasażerowie pociągu to role odgrywane już niezliczone razy, przyjemność widza ma zatem wynikać nie z rozszyfrowania zagadki, a z umiejscowienia kolejnych postaci między ich alternatywnymi wersjami, zabawy w odczytywanie akcentów i różnic, jakimi twórcy zdecydowali się je nasycić. Poirot w oczach angielskiego reżysera prezentuje się trochę jak superbohater dzierżący niezawodnie działający kompas moralny i psychologiczną skazę, którą potrafi przekuć w moc oddziaływania na rzeczywistość. Cierpiący z powodu braku idealnej symetrii w świecie, stale dąży do jej uzyskania, co pozwala mu wychwytywać najdrobniejsze przesłanki i układać pewnie w całość materiał dowodowy. Gdyby nie był genialnym detektywem, z pewnością nawet dla swoich współczesnych stałby się dziwacznym neurotykiem. Choć nosi swój okazały zakręcony siwy wąs jak superbohaterski emblemat, uparcie poprawia każdego, kto nazywa go Herculesem; mówi, że żaden z niego mityczny bohater, a zbieżność imion jest zupełnie przypadkowa.
Poirota poznajemy w momencie, gdy otrzymuje wezwanie do rozwiązania sprawy kradzieży sakralnego artefaktu, niweczące spokój letniego poranka. Obowiązki wzywają – kontemplację nad symetrią śniadaniowych jajek na miękko trzeba odłożyć na później. Dalszy bieg wypadków kojarzą wszyscy, którzy kiedykolwiek włączyli telewizję w świątecznym paśmie ekranowym – pędzący ze Stambułu pociąg zabiera do Europy sławnego detektywa, ofiarę przyszłego morderstwa i kilkanaścioro potencjalnych podejrzanych sprawców. Podróż okaże się na tyle długa, by skonfrontować ze sobą wszystkich pasażerów, tajemnicę zabójstwa rozwikłać i zachwiać – wyrobionym, jakby się zdawało – światopoglądem głównego bohatera. Każda scena, w której zabraknie Poirota okazuje się jednak rozczarowująco poprawna. Lekka fraza Christie, wielbiącej szczegółowe opisy i potoczyste dialogi, wybrzmiewa tu raczej blado i bez polotu. Kenneth Branagh zdaje się tak hojnie trwonić energię na aktorstwo, że brakuje mu jej już na reżyserię, nie ma ani pomysłu na inscenizację, ani nie wywiązuje się z obowiązku prowadzenia aktorów. Widz nie ma żadnej przyjemności ze śledzenia postaci – w jego umyśle nie tworzy się mapa rozmieszczenia pasażerskich kabin i roszad między ich rezydentami, zupełnie jakby wszyscy wyszli z założenia, że znana historia nie zasługuje, aby opowiedzieć ją jeszcze raz, z przywiązaniem do detalu i rozsmakowywaniem się w dramaturgicznej retardacji. Zgrzebną narrację potęgują nijakie zdjęcia, na próżno oczekiwać tu trzymania widza w szachu klaustrofobicznej pięknej scenerii luksusowej klatki, jaką stał się dla bohaterów „Morderstwa w Orient Expressie” mknący nieubłaganie pociąg. Twórcy wybrali najbezpieczniejszą amplitudę przekrojowych ujęć cudownej maszyny poprzetykanych generycznym zimowym landschaftem.
„Morderstwo w Orient Expressie”, reż. Kenneth Branagh. USA 2017, w kinach od 24 listopada 2017 Boleśnie doskwiera brak postaci poza Poirotem – zamiast wspólnego koncertu aktorskich popisów film Branagha zadowala się poprawnym patchworkiem kolejnych cameo gwiazdorskich nazwisk, które wpadły tu na chwilę wesprzeć projekt kolejnego przeniesienia na ekran klasyki literatury: Johnny Depp zawsze gotowy odegrać rolę dziwaka spod ciemnej gwiazdy, Judi Dench – chmurnej arystokratki, Penelope Cruz namiętnej (tym razem religijnie) latynoski i Derek Jacobi uszlachetniający każde przedsięwzięcie wymuskaną szekspirowską frazą. Doborowe aktorskie towarzystwo ma w sobie niewiele więcej życia niż ofiara, nad którą pochyla się detektyw Poirot, a w szaradach bohaterów uczestniczy się z równym entuzjazmem jak w kolejnych odwiedzinach w Muzeum Madame Tussaud.
Paradoksalnie, kiedy luksusowy pociąg się wykolei, a podróżni utkwią wśród śnieżnej zamieci Branagh-reżyser niepotrzebnie zamaszyście rozwija skrzydła – festiwal szekspirowskich monologów przy akompaniamencie smyczkowej muzyki zbyt łatwo mknie w stronę rozwiązań tyleż naiwnych, co kiczowatych. Finałowa scena, w której bohaterowie dramatu siedzą jak postaci z „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, skonfrontowane z ziemskim mesjaszem-detektywem, mogłaby być ciekawą kodą, gdyby stylowe szaleństwo miało jakąkolwiek logikę. Jednak na tle całej bezpiecznej wizji wygląda ona jak podkreślający wszystkie mankamenty autotematyczny, niezamierzony żart.