Muzeum Figur Woskowych

5 minut czytania

/ Film

Muzeum Figur Woskowych

Ludwika Mastalerz

Kenneth Branagh w „Morderstwie w Orient Expressie” tak hojnie trwoni energię na aktorstwo, że brakuje mu jej już na reżyserię

Jeszcze 1 minuta czytania

Nazwisko Agatha Christie zawsze magicznie otwiera pachnące lekko naftaliną zakurzone pudełko z nostalgią. Regularnie od dekad otwierają je kolejni filmowcy, najczęściej bez specjalnych ambicji, żeby zmienić cokolwiek w jego zawartości. Nie było zupełnie nietrafionym pomysłem ze strony Kennetha Branagha sięgnięcie po prozę Christie, w końcu wśród klasyki literatury i czołowych aktorów zwykle czuł się jak ryba w wodzie.

Trudno oczekiwać, że w 2017 roku ekranizacje kryminałów Christie widzowie będą oglądać w takim samym napięciu i oczekiwaniu jak thrillery Davida Finchera. Dziś liczy się w nich nie tyle intryga i tajemnica do rozwiązania, co styl prowadzenia narracji. Detektyw Poirot i pozostali pasażerowie pociągu to role odgrywane już niezliczone razy, przyjemność widza ma zatem wynikać nie z rozszyfrowania zagadki, a z umiejscowienia kolejnych postaci między ich alternatywnymi wersjami, zabawy w odczytywanie akcentów i różnic, jakimi twórcy zdecydowali się je nasycić. Poirot w oczach angielskiego reżysera prezentuje się trochę jak superbohater dzierżący niezawodnie działający kompas moralny i psychologiczną skazę, którą potrafi przekuć w moc oddziaływania na rzeczywistość. Cierpiący z powodu braku idealnej symetrii w świecie, stale dąży do jej uzyskania, co pozwala mu wychwytywać najdrobniejsze przesłanki i układać pewnie w całość materiał dowodowy. Gdyby nie był genialnym detektywem, z pewnością nawet dla swoich współczesnych stałby się dziwacznym neurotykiem. Choć nosi swój okazały zakręcony siwy wąs jak superbohaterski emblemat, uparcie poprawia każdego, kto nazywa go Herculesem; mówi, że żaden z niego mityczny bohater, a zbieżność imion jest zupełnie przypadkowa.

Poirota poznajemy w momencie, gdy otrzymuje wezwanie do rozwiązania sprawy kradzieży sakralnego artefaktu, niweczące spokój letniego poranka. Obowiązki wzywają – kontemplację nad symetrią śniadaniowych jajek na miękko trzeba odłożyć na później. Dalszy bieg wypadków kojarzą wszyscy, którzy kiedykolwiek włączyli telewizję w świątecznym paśmie ekranowym – pędzący ze Stambułu pociąg zabiera do Europy sławnego detektywa, ofiarę przyszłego morderstwa i kilkanaścioro potencjalnych podejrzanych sprawców. Podróż okaże się na tyle długa, by skonfrontować ze sobą wszystkich pasażerów, tajemnicę zabójstwa rozwikłać i zachwiać – wyrobionym, jakby się zdawało – światopoglądem głównego bohatera. Każda scena, w której zabraknie Poirota okazuje się jednak rozczarowująco poprawna. Lekka fraza Christie, wielbiącej szczegółowe opisy i potoczyste dialogi, wybrzmiewa tu raczej blado i bez polotu. Kenneth Branagh zdaje się tak hojnie trwonić energię na aktorstwo, że brakuje mu jej już na reżyserię, nie ma ani pomysłu na inscenizację, ani nie wywiązuje się z obowiązku prowadzenia aktorów. Widz nie ma żadnej przyjemności ze śledzenia postaci – w jego umyśle nie tworzy się mapa rozmieszczenia pasażerskich kabin i roszad między ich rezydentami, zupełnie jakby wszyscy wyszli z założenia, że znana historia nie zasługuje, aby opowiedzieć ją jeszcze raz, z przywiązaniem do detalu i rozsmakowywaniem się w dramaturgicznej retardacji. Zgrzebną narrację potęgują nijakie zdjęcia, na próżno oczekiwać tu trzymania widza w szachu klaustrofobicznej pięknej scenerii luksusowej klatki, jaką stał się dla bohaterów „Morderstwa w Orient Expressie” mknący nieubłaganie pociąg. Twórcy wybrali najbezpieczniejszą amplitudę przekrojowych ujęć cudownej maszyny poprzetykanych generycznym zimowym landschaftem.

„Morderstwa w Orient Expressie”, reż. Kenneth Branagh„Morderstwo w Orient Expressie”, reż. Kenneth Branagh. USA 2017, w kinach od 24 listopada 2017 Boleśnie doskwiera brak postaci poza Poirotem – zamiast wspólnego koncertu aktorskich popisów film Branagha zadowala się poprawnym patchworkiem kolejnych cameo gwiazdorskich nazwisk, które wpadły tu na chwilę wesprzeć projekt kolejnego przeniesienia na ekran klasyki literatury: Johnny Depp zawsze gotowy odegrać rolę dziwaka spod ciemnej gwiazdy, Judi Dench – chmurnej arystokratki, Penelope Cruz namiętnej (tym razem religijnie) latynoski i Derek Jacobi uszlachetniający każde przedsięwzięcie wymuskaną szekspirowską frazą. Doborowe aktorskie towarzystwo ma w sobie niewiele więcej życia niż ofiara, nad którą pochyla się detektyw Poirot, a w szaradach bohaterów uczestniczy się z równym entuzjazmem jak w kolejnych odwiedzinach w Muzeum Madame Tussaud.

Paradoksalnie, kiedy luksusowy pociąg się wykolei, a podróżni utkwią wśród śnieżnej zamieci Branagh-reżyser niepotrzebnie zamaszyście rozwija skrzydła – festiwal szekspirowskich monologów przy akompaniamencie smyczkowej muzyki zbyt łatwo mknie w stronę rozwiązań tyleż naiwnych, co kiczowatych. Finałowa scena, w której bohaterowie dramatu siedzą jak postaci z „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, skonfrontowane z ziemskim mesjaszem-detektywem, mogłaby być ciekawą kodą, gdyby stylowe szaleństwo miało jakąkolwiek logikę. Jednak na tle całej bezpiecznej wizji wygląda ona jak podkreślający wszystkie mankamenty autotematyczny, niezamierzony żart.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.