Brunetka wieczorową porą
„Jak całkowicie zniknąć”

7 minut czytania

/ Film

Brunetka wieczorową porą

Ludwika Mastalerz

Twórczość Wojcieszka, niezależnie od tego, w którą stronę się zwraca, coraz częściej kojarzy mi się z wyłapywaniem gdzieś na pustkowiu stacji radiowej o słabym sygnale. Wolę głuchą ciszę

Jeszcze 2 minuty czytania

Filozof Daniel C. Dennett zdradził kiedyś, że czytanie filozoficznych polemik rozpoczyna od wyszukiwania słów kluczowych, których użycie często świadczy o słabych argumentach autora artykułu, słów takich jak „raczej” – którymi filozof często pragnie ukryć fałszywość dychotomii (Dennett nazywa tę strategię „rathering” – czyli raczejowaniem), albo „z pewnością”, często otulające myśl, której autor rozprawy właśnie pewny nie jest, ale chce przekonać do niej swoich czytelników. Oczywiście użycie tych słów może być w filozofii stosowane zupełnie poprawnie, a tekst mieć wady głębiej ukryte, ale narzędzie to pozwala Dennettowi oszczędzać czas, nie tracąc go na czytanie długiego, bezwartościowego tekstu. Jeśli autor stosuje raczejowanie lub nieuczciwie upewnia w czymś swoich interlokutorów, to prawdopodobnie słabych argumentów będzie w tekście więcej…

Ja z kolei mam dwa kluczowe zabiegi, które podczas oglądania arthouse’owych filmów zapalają mi światełko alarmowe. Pierwszy to stosowanie konwencjonalnych symboli – religijnych, narodowych lub ulubionych kontrkulturowych chłopców do bicia – pojęć takich jak mieszczaństwo, konsumpcjonizm, postkolonializm. Drugi to desperackie próby poszukiwania nowego języka filmowego i unikanie za wszelką cenę zaszufladkowania. Nie chcę przez to powiedzieć, że są takie symbole, których już nikt nigdy nie powinien stosować, lub tematy, których nie powinien poruszać, przeciwnie – jeśli reżyser potrafi te starocie ująć w sposób choć trochę nowy, to z pewnością powinien to zrobić. Praktyka jednak jest taka, że wielu twórców wychodzi z założenia, że przez samo włączenie się w pewną tradycję kulturowych motywów automatycznie stają się świadomymi filmowcami, mającymi coś ważnego do powiedzenia. Próby poszukiwania nowego języka są jednym z zadań każdego artysty, ale to twardy hazard, w którym prawdopodobieństwo porażki jest większe od wygranej. Trzeba raczej zachować czujność, zamiast obrażać się na świat, że nie nagradza za samą odwagę.

Obawiam się, że Przemysław Wojcieszek w „Jak całkowicie zniknąć” świadomie podąża obiema ścieżkami: gdyby zdecydował się na jedną tylko ślepą uliczkę, jego dzieło byłoby chociaż jakieś. To jeden z tych filmów, które można skwitować jednym zdaniem albo dywagować nad nimi do końca świata, ale nie – wcale nie dlatego, że jest o czym.

„Jak całkowicie zniknąć” „Jak całkowicie zniknąć”,
reż. Przemysław Wojcieszek.
Polska 2014, w kinach od 17 kwietnia 2015
Berlińskie metro, wczesny wieczór. Nieśmiała, gładko przyczesana brunetka wyławia z tłumu wyraźnie zblazowaną blondynkę. Dwukrotne skrzyżowanie spojrzeń wystarczy, aby dorosłe  kobiety stały się na powrót dziewczynkami bawiącymi się w piaskownicy: jedna głaszcze z namaszczeniem szybę wagonu berlińskiego metra, jakby ciemność za oknem chciała zmienić w fantastyczny świat, druga energicznie żuje gumę i wywija palcem dolną wargę, by nadać swej anielskiej twarzy trochę zadziorności. Pierwsza wyraźnie szuka kontaktu, ale nie bardzo wie, jak go nawiązać, druga zdaje się wiedzieć doskonale, ale udaje obojętność, bynajmniej nie z niechęci dla nieznajomej, raczej żeby sprawdzić, gdzie ta zabawa ma granice. Niewiele wiemy o Polce, która wylatuje jutro do Anglii, aby opiekować się latoroślami ciężko pracującego brata. Dzieci co prawda nie znosi, ale jest przecież grzeczną i pomocną dziewczynką. Jeszcze mniej dowiemy się o Niemce, która w przerwie między jednym a drugim drinkiem chodzi uprawiać seks w toalecie – oczywiście automatycznie, na szybko i na zimno, a na koniec każe „spierdalać” zdziwionemu facetowi, zanim tenże wciągnie na siebie gacie. Taka z niej łobuziara. Jeśli cokolwiek jest w stanie przykuć uwagę w tej grze prostych opozycji, to aktorki, którym udaje się wlać trochę krwi w stereotypowe szkice. Kolejne etapy znajomości układają się jednak jak w nudnej partii pokera – seria pasów, niskich licytacji i szybkie „sprawdzam”, po którym okazuje się, że nawet nikt nie blefował.

Kobiety przemierzają miasto, włócząc się od klubu do klubu, w swoich pretensjonalnych, kiczowatych sukniach balowych pasują wszędzie i nigdzie. Mogłaby to być krytyczna impresja na temat tzw. płynnej ponowoczesności, w której wolność wyboru, błyskawiczne zmiany, dostępność wszystkiego wszędzie i natychmiast sprawiły, że wszystko stało się nijakie i niewarte zachodu. Jednak Wojcieszek wyraźnie chce z tej nocnej eskapady zrobić eksces, a z przelotnego lesbijskiego romansu narzędzie transgresji. Jednak nocny Berlin, który z powodzeniem mógłby się podszyć pod każde inne wielkie miasto, wypada płasko – nie nęci, nie drażni – aż chce się zostać w domu i poczytać książkę. Zaaranżowany sztucznie miłosny dramat, którego koniec wyznacza poranny wylot do Anglii, pozostawia równie obojętnym. Na nic zaklinanie rzeczywistości na porannej rosie parkowej trawy, na której dziewczyny improwizują ślub dla samych siebie, na nic przeciwstawianie delikatnej lesbijskiej erotyki o świcie gwałtownej hetero-kopulacji w brudnym klubowym kiblu. Bunt przeciwko mieszczańskiej moralności, świecka duchowość przeciwstawiona tradycyjnej religii, seks jako przekroczenie… Wojcieszek powtarza te ograne artystowskie motywy bezrefleksyjnie i mechanicznie, a moje światło alarmowe miga jak stroboskop.

O relacji między kobietami, która jest równie abstrakcyjna jak interpretacja nocnego Berlina, opowiada się tu nie poprzez dialogi, ale zdjęciami i montażem. Jeśli chce się opowiadać o rzeczach tak ogólnych jednocześnie z ambicjami odzierania filmu z tradycyjnej narracji, to trzeba mieć w zanadrzu jakiś chwytający za serce albo chociaż przykuwający uwagę konkret. Wojcieszek jednak płynie sobie lekko przez morze ignotum per ignotum, przekonany że w ten sposób odkrywa jakieś nowe lądy. W jednym z wywiadów powiedział, że „nie ogląda, nie poważa i nie komentuje kina amerykańskiego”, co jest pewnie jakimś rodzajem artystycznej zemsty. Może to i dobrze, że nie ogląda niczego, co wyprodukowano za oceanem, jakież byłoby jego przerażenie, gdyby pewnego dnia odkrył, że filmowe pionierstwo, które sobie tak triumfalnie przypisuje, niewiele go odróżnia od pierwszego lepszego Sundansowego snuja. Twórczość Wojcieszka, niezależnie od tego, w którą stronę się zwraca, coraz częściej przypomina mi wyłapywanie gdzieś na pustkowiu stacji radiowej o słabym sygnale. Kręcę gałką, bo grana akurat piosenka wydaje mi się intrygująca, ale gdy przekaz się ustabilizuje, stwierdzam, że jednak wolę głuchą ciszę. Nie pamiętam już, kto powiedział, że „geniusz zaczyna się od naśladowania innego geniusza” i że na gest odrzucenia trzeba się trochę przygotować. Nie wiem, czy to uniwersalna rada dla każdego artysty, ale pijanemu ideą nowatorstwa Wojcieszkowi z pewnością by nie zaszkodziła.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.