„La La Land” to film, który zaskakuje dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy słyszymy, że młody, zdolny Damien Chazelle po wkurzonym „Whiplashu” bierze się za musical. Czego szuka w dawno pochowanym gatunku filmowym, który kojarzy się przeciętnemu widzowi z pozbawionym pazura kinem spod znaku „feel-good”? Po chwili refleksji kinomani przejrzeli plan trzydziestolatka – chce wykorzystać swoją bezczelną energię opartą na doskonałym warsztacie, by, jak wcześniej von Trier, zatańczyć na musicalowym grobie albo jak Luhrmann – pastiszem zakopać go jeszcze głębiej. Drugie zaskoczenie: Chazelle wybiera swoją własną, dużo ciekawszą drogę.
Rick Altman napisał kiedyś, że u źródeł kształtowania się gatunku filmowego jest skłonność do grupowania konkretnych tytułów ze względu na ich wady, a nie zalety. Inaczej mówiąc: nowy gatunek w dyskursie krytycznofilmowym pojawia się, gdy właśnie wychodzi z mody. To tłumaczyłoby, dlaczego w świadomości przeciętnego widza musical kojarzy się dziś z filmem przesłodzonym, przesadzonym pod każdym względem, w którym postacie co chwila, bez żadnego powodu umocowanego w fabule, zaczynają śpiewać i tańczyć. Chazelle pożycza sporo z klasycznych musicali, jednak nie tworzy ich współczesnej wersji i nie bawi się w parodie, próżno też szukać w „La La Landzie” prostej podróży sentymentalnej po ulubionych tytułach. Młody twórca, sięgając do źródeł, przypomina, że w czasach, gdy „Panowie w cylindrach” i „Spotkamy się w St. Louis” święciły triumfy, przy pomocy słowa „musical” nie określało się gatunku, ale po prostu wskazywało na obecność w filmie muzyki i tańca. Wśród najlepszych były nie tylko komedie, ale też dramaty i filmy gangsterskie. W słodko-gorzkiej tonacji „La La Land” mniej jest zatem subwersji niż to widać na pierwszy rzut oka. Nie zapominając o monumentalnej historii gatunku, Chazelle korzysta z niej, jakby była wciąż żywa i nie wymagała odświeżenia. Przyznać trzeba, że ma rację w każdym kadrze.
Prolog – od ujęcia roztańczonej zakorkowanej autostrady do chwili spotkania dwójki bohaterów, z wystudiowaną paletą barw, ziarnistością zdjęć i zręczną choreografią – to dzieło zdolnego kopisty, które z wolna przekształca się w autorską reinterpretację. Nie jest to jednak zarzut: reżyser ma w tym swój cel i, jak mało kto, potrafi przemycać metafilmowe komentarze, nie naruszając spójności opowieści ani nie stawiając swojej filmowej erudycji ponad sytuację bohaterów. Chazelle kreśli na poważnie, ale ręką lekką jak dygnięcie baletnicy w przerwie między dwiema skomplikowanymi figurami, z gracją odcinając się od postmodernistycznych piruetów spod znaku Baza Luhrmanna. Nie znaczy to wcale, że intertekstualne zabawy są tu nieobecne. Już sam pomysł na męskiego bohatera przypomina, że pierwsze musicale były po prostu filmami o muzykach, z których najbardziej znanym pozostanie pewnie „Śpiewak jazzbandu”.
Nostalgicznie usposobiony Sebastian, który nie pozwala gościom siadać na taborecie należącym niegdyś do swego największego idola, marzy o własnym klubie, gdzie nie będzie miejsca na uwspółcześnione, „niekoszerne” iteracje klasycznego jazzu. Świat jednak rzuca mu wciąż kłody pod nogi – każąc grać disco z lat 80. na prywatnych imprezach czy banalne kolędy do świątecznego menu eleganckiej restauracji. Mia to dla odmiany hollywoodzki kopciuszek – archetyp reprodukowany w różnych wersjach od początku Fabryki Snów – który czeka na swój wielki przełom, zmagając się z piekłem niekończących się błahych castingów.
„La La Land”, reż. Damien Chazelle. USA 2016, w kinach od 20 stycznia 2017Wszystkie wzloty i upadki, momenty zwątpienia i kiełkującej na nowo nadziei Chazelle wygrywa bez jednej fałszywej nuty. Doskonale ukrywa szwy między momentami tańca i gorzkiego dramatu – nie przez trywializację fabuły, ale przez umuzycznienie każdego niemal kadru. Dynamiczny montaż kolejnych scen harmonizuje zawsze ze ścieżką dźwiękową tak, że taniec i śpiew nie stają się nigdy po prostu ozdobnym przerywnikiem, ale integralną częścią życia dwojga pechowców ufundowanego na marzeniach. Wbrew pozorom „La La Land” nie jest peanem na cześć bezkompromisowego dążenia do celu. Świadomość ceny, jaką trzeba za taką postawę zapłacić, pojawia się w dwóch kluczowych momentach: pierwszy raz, gdy pogodzony z rzeczywistością Sebastian gra swój brawurowy koncert z grupą zaprzyjaźnionych muzyków, a do rozpromienionej Mii dociera nagle, że wkrótce oboje pożałują tego cudownego kompromisu; i drugi – w chwili spotkania po latach, gdy przez jedną krótką chwilę dziewczyna „naprawia” w wyobraźni swoje życie. W długim, brawurowym numerze cały świat tańczy i śpiewa, kibicując parze kochanków w zamiarze pogodzenia kariery i życia prywatnego, ale nawet to wyśnione życie nie udaje się poskładać tak, by każdy był spełniony. Gdyby nie ta gorycz, pojawiająca się w „La La Landzie” za każdym razem, gdy wszystko wydaje się nieznośnie słodko układać po myśli bohaterów, film Chazella stałby się właśnie tym stereotypowym musicalem, od którego młody reżyser postanowił trzymać się z dala – efektowną błahostką bez znaczenia, która pozwala na chwilę eskapizmu od prawdziwego życia, i udającą dramat pocieszającą historyjką retro. Na szczęście w „La La Land” magiczny jest tylko hołd dla kina, będący filtrem, przez który obserwujemy niewzruszoną rzeczywistość.