Łatwiej być bogiem niż filozofem

Łatwiej być bogiem niż filozofem

Ludwika Mastalerz

Francuski reżyser Bruno Dumont szuka duchowości nie tyle poza bogiem i szatanem, co poza samym człowiekiem

Jeszcze 2 minuty czytania

Spokojna, niema postać na wzgórzu zgina kolana i łagodnie opada na ziemię, zakrywając przed widzem obiekt swego zachwytu – zachodzące słońce. Scena do złudzenia przypomina obraz Caspara Davida Friedricha „Kobieta na tle zachodzącego słońca”, podobnie jak tam poprzez akt kontemplacji wędrowiec czyni otaczającą go przestrzeń widoczną dla obserwatora. Postać mężczyzny jest punktem zbiegania się całej energii filmowego kadru, nie pochłania jej jednak całkowicie – światło pulsuje intensywniej przez przeszkodę w polu widzenia, która drażni i przeszkadza. Zwykłe patrzenie na krajobraz zmienia się w spojrzenie zaangażowane: choć to tylko zwykły zachód słońca, chcielibyśmy wyjrzeć mężczyźnie przez ramię. Pragnienie to naśladuje do pewnego stopnia intensywność przeżywania bohatera.

„Poza Szatanem”, reż. Bruno Dumont.
Francja 2011, w kinach od 24 lutego 2012
Ta zasada montażowej emergencji, powstałej z nierozerwalnego połączenia patrzącej postaci z obserwowanym obiektem, jest fundamentem hermetycznego kina Dumonta. Ale dopiero „Poza szatanem” tak nieoczekiwanie przywołuje tradycję niemieckiego romantyzmu, którą Paul de Man określał jako „niespełnioną tęsknotę za zmysłowo uchwytnym konkretem”. Francuski reżyser, podążając tropem XIX-wiecznych romantyków, pragnie poprzez materializację unaocznić abstrakcyjne przeżycie mistyczne. Ta potrzeba staje się jeszcze wyraźniejsza w scenach, w których widzimy bohaterów z oddali, a w uszach dudnią nam ich przyspieszone oddechy, spowodowane mozolną wędrówką po wydmach. To niemal doskonała filmowa interpretacja Friedrichowskiego „Mnicha nad morzem”: wchłonięte przez krajobraz postacie są jak personifikacja spojrzenia, stwarzającego napięcie między dystansem i bliskością. Postać widziana w znacznym oddaleniu zwraca uwagę na bezkres przestrzeni, ale jednocześnie zachowuje z widzem akustyczny kontakt. Poczucie jednoczesnego uczestnictwa i obcości skłania patrzących do sięgania poza to, co zmysłowo uchwytne.

Choć Dumont podejmuje w nowym filmie wątki religijne znane z „Hadewijch”, dokonuje tu znacznie ciekawszej, bo nie wyłącznie naturalistycznej redukcji zdarzeń i bohaterów. Zachowuje równowagę między tym, co przyziemne i idealne – jak u Friedricha wszystko przenika swoista dialektyka widzialnego i niewidzialnego. Dobrze znany z poprzednich filmów prowincjonalny krajobraz okolic Bailleul, przyłapany podczas jednej z dwóch ulubionych przez reżysera pór roku – wczesnej wiosny  – ujawnia powoli swoje ponure oblicze. Nieruchome, wyraźnie ciepłe powietrze, które bohaterowie wdychają z przyjemnością, Francuz konfrontuje z wilgocią ziemi, ciężkim błotem i dusznym zapachem zeszłorocznej zgnilizny. Ludzka obecność zaznacza się byle jak wzniesionymi domami i podupadłymi wiejskimi zabudowaniami, z każdego zakątka straszy kupa gratów, leżąca tu jakby od wieków. Życie w tym Neverlandzie ma charakter wegetacji, podporządkowanej rytuałom mechanicznych czynności, zdawałoby się, że radość i spontaniczność zostały raz na zawsze zakazane.

Caspar David Friedrich „Kobieta na tle zachodzącego słońca”

Świat człowieka w otoczeniu bezkresnej przyrody wydaje się kruchy, pokonany przez żywioł, wyzuty z siły do buntu i ochrony własnej autonomii. Przestrzeń zdarzeń, skutecznie opierająca się pokusie przypisania jakiegokolwiek społeczno-historycznego kontekstu, zyskuje znaczenie symboliczne. W malutkiej quasi-religijnej wspólnocie dwójki bohaterów – obdartego, brudnego włóczęgi o cierpliwości kamienia i brzydkiej, choć delikatnej chłopczycy – niewiele się dzieje, raczej tylko czas się poniewiera, zataczając krąg od drobnych sztuczek do pełnego cudu. Mężczyzna, jak obleśny Jezus, w charakterystyczny dla siebie szorstki sposób chroni swą apologetkę, uświadamiając jej, że prawdziwą więź należy budować poza schematami. Zarówno seksualna wstrzemięźliwość, jak i akcydentalne akty przemocy są raczej sposobem na odkonwencjonalizowanie troskliwych gestów i porzucenie prostego zaangażowania. Podobnie jak chrześcijański mesjasz, przybłęda w końcu odchodzi, upewniwszy się zawczasu, że zasiał ziarno nowej formy duchowości.

Caspar David Friedrich „Mnich nad morzem”

Czy jednak formuła panteistycznej ekstazy, proponowana przez Dumonta-filozofa jako alternatywa dla pogardzanej przez niego religii, jest rzeczywiście czymś nowym i nowoczesnym? Chrześcijańskie symbole, którymi naszpikowany jest film „Poza szatanem”, są przecież czymś więcej niż estetycznymi środkami, prowadzącymi do artystycznego celu. Reżyser pozuje na voyeura pytającego wciąż: „jak”? i „gdzie?”; kogoś, kto odważnie sięga po byty jeszcze niepoznane. W rzeczywistości, jako że posługuje się figurami zakorzenionymi w religii, jest spóźnionym konkwistadorem, zbyt łatwo staje się zakładnikiem ruin, po których depcze. Dumont-filozof przypomina nieco swą bohaterkę – Hadewijch, która dla ogromnej religijnej tęsknoty bezskutecznie szuka formy wyrazu. Powtarza ten sam błąd, który przed nim popełnili materialiści i fizykaliści w walce z metafizyką, myśląc, że swoimi systemami zaspokoili pragnienie teorii finalnej, nowoczesnej, naukowej niemal... W samozadowoleniu umknął im jednak fakt, że w to samo równanie wstawili tylko inne zmienne.

Francuski reżyser szuka duchowości nie tyle poza bogiem i szatanem, ile – wbrew chyba swoim intencjom – poza samym człowiekiem. Bohaterowie kontemplują bezkresną przyrodę, której ogarnąć nie sposób, klękają i składają ręce w quasi-modlitwie, a kaleki Jezus, mordujący i uprawiający seks, jest niewątpliwie figurą bardziej ludzką, niż boską. Ale czy jakoś istotnie różni się to od religijnych inicjacji, cudów, obrzędów, których archaiczność Francuz potępia jako relikt przeszłości? To niemal identyczna tęsknota, jedynie obrana z efektownych symboli. Zamiast  człowieka w centrum mamy kalekiego boga, którego można otoczyć łatwym kultem, jak niegdyś Wszechmogącego. To nadal ten sam bóg – przebrany w łachmany, książę w ciele żebraka. Aby zanegować pewien paradygmat myślowy, nie wystarczy zmiana samego języka, potrzeba pytań inaczej zadanych, kategorii inaczej skonstruowanych. Jeśli sacrum jest bardziej pierwotne od religii, to dlaczego reżyser nie może mówić o nim bez wikłania się w chrześcijańskie metafory? Jego koncepcja sztuki, która zajmuje miejsce religii, wyważa dawno otwarte drzwi.

Dumont ma rację, mówiąc, że przeżycie estetyczne to rodzaj religijnej ekstazy, ale myli się, nadając temu doświadczeniu charakter wyłącznie irracjonalny. Czy takie właśnie świadome doświadczenie, oparte na starannie dobranych narzędziach analizy, nie jest bardziej intensywne niż bezmyślne, całkowicie nieme gapienie się w dal? Szumnie zapowiadanego Dumontowskiego nowego projektu nie odnajduję ani w zastąpieniu osobowego boga panteizmem, ani w archaicznym postrzeganiu natury ludzkiej, w którym przeciwstawiane są sobie rozum i uczucia, ciało i dusza. Dziś, 50 lat po wydaniu „Concept of Mind” Gilberta Ryle’a, samo zagadnienie jedności umysłu i ciała nie jest już takie problematyczne, ale wciąż domaga się adekwatnego opisu. Dumont-filozof, zamiast mierzyć się z tym prawdziwie nowoczesnym zadaniem, zatrzymał się na etapie pragnienia i niezobowiązującej tęsknoty, okopał w bezpiecznym miejscu wiecznego oczekiwania. Chciałby być dla siebie bogiem, ale wciąż bezradnie spogląda w niebo.

Dumont-reżyser jest bardziej aktywny, intuicyjnie wyczuwa wartość uczuciowej intensywności, którą porządkujący rozum wspiera, a nie osłabia. Sugestywny nastrój budowany starannie na wizualnym koncepcie, przemyślane sekwencje ujęć i dekonstruowanie filmowego gatunku (horroru w „29 Palmach”, kryminału w „Ludzkości”, czy filmu religijnego w „Życiu Jezusa”) sprawiają, że jego filmowy świat opiera się na braku ostrych dychotomii, którym jako filozof chciałby pozostać wierny. Dlatego jego kino jest tak dojrzałe i rozczarowujące jednocześnie. To lśniący, tłusty wąż, który wciąż pożera swój ogon. Niewątpliwie reżyser jest w Dumoncie mądrzejszy od filozofa. W oczekiwaniu na kolejny film, w duchu (nomen omen) kibicuję temu pierwszemu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.