„Lourdes”,
reż. Jessika Hausner

Błażej Hrapkowicz

Film „Lourdes” pokazuje słynne sanktuarium jako miejsce, gdzie ścierają się paradoksy religii, która jest jednocześnie biznesem, dewocją, wyrazem lęku i nadziei oraz – niestety – ideologią mętnie tłumaczącą nierówność prawem naturalnym

Jeszcze 1 minuta czytania

„Lourdes”, reż. Jessica Hausner.
Austria 2009, w kinach od 29 stycznia 2010
Wycieczka do Lourdes pokazywana w filmie Jessiki Hausner to oferta all inclusive: nocleg, wyżywienie, przechadzki po górach, wizyty przy świętym źródełku, którego wody mają podobno właściwości lecznicze. Pielgrzymi grzecznie stawiają się na posiłki, cierpliwie czekają w kolejkach, są raczej cisi, ale od czasu do czasu debatują w krótkich, lakonicznych, precyzyjnie rozpisanych dialogach. Kto będzie uzdrowiony? Od czego to zależy? Co trzeba zrobić, by sobie na to zasłużyć? Mitologia sanktuarium obfituje w plotki dotyczące poprzednich cudów, ale gdy tylko pogłoski zostają powielone, momentalnie ktoś spieszy z weryfikacją lub dementi. Postawy bywają różne – sceptycyzm, entuzjazm, wyczekiwanie – ale wszystkie podszyte są nadzieją, bo coś przecież musi się wydarzyć. Jak nie tu, to gdzie?

Poleganie na nadprzyrodzonej interwencji w sytuacjach rozpaczliwych – rozpoznany mechanizm psychologiczny – często sieje wątpliwości, prowadzi do rozczarowania milczeniem bóstwa. Pytany o sprzeczności religii i bierność Stwórcy wobec nierówności, ksiądz potrafi jedynie odpowiedzieć, że tak jest ten świat ułożony i nic na to nie można poradzić. To metafizyczna sankcja obowiązującego porządku, dezawuująca próby zmiany jako bezcelowe. Religia, roszcząca sobie prawo do opisu zjawisk niepojętych, jest też ideologią, a w konsekwencji hermetycznym językiem, w którego leksyce i frazeologii nie mieści się ludzkie doświadczenie, egzystencjalny dylemat, osobista tragedia.

Hausner waży racje, uchyla się od ocen i odpowiedzi, nie wojuje ani z religią, ani z rozumem, chociaż opowiada się po stronie chłodnej, rzeczowej analizy, którą po mistrzowsku uprawia w dialogującym ze słowem obrazie. Kiedy duchowny powiada, że pojedynczy człowiek odnajdujący sens życia stanowi zmianę na lepsze, chce się mu wierzyć, ale trudno przypuszczać, by ktokolwiek na nowo narodził się w Lourdes, które portretuje reżyserka. Ekspedycja pielgrzymów to zaplanowana wycieczka turystyczna, a każdy z jej punktów – nawet obmycie świętą wodą – ulega redukcji do statusu lokalnej atrakcji. Zamyka się koło repetycji: źródełko, nabożeństwa, obiady i kolacje pod dyktando głównodowodzącej wolontariuszki. Symbolicznym uwieńczeniem maskarady jest wspólne zdjęcie na tle sanktuarium – fotografia do albumu, obraz do konsumpcji nostalgicznej. Wizerunek religii w epoce późnego kapitalizmu – utowarowionej, zamienionej w turystyczną symulakrę, maszynerię produkującą pustkę – zbija Hausner z autentycznymi dramatami bohaterów, zagubionych tam, gdzie pragnęli odnaleźć ukojenie.

Uzasadniając werdykt jury Warszawskiego Festiwalu Filmowego, Jan A.P. Kaczmarek stwierdził, że „Lourdes” zachwyca warsztatową dojrzałością. Chyba żadne inne słowa nie oddają lepiej imponującej trafności wyborów formalnych realizatorki. Austriaczka umieściła aktorów pośród prawdziwych pielgrzymów, filmowała w samym Lourdes, co zapewniło jej punkt zaczepienia dla wyrafinowanej kompozycji kadru. Wielopiętrowe znaczenia filmu – operującego na kilku powiązanych ze sobą poziomach – leżą w obrazie, podzielonym fantastycznym montażem wewnątrzkadrowym. Poszczególne obszary kadru korespondują ze sobą, wskazując na postawę autorki, generując kontrast albo ironię. Statyczna kamera, oszczędność dźwięku, powolny ruch podkreślają autoteliczność rytuałów, które niczego nie reaktualizują, niczego nie zaklinają, bo odnoszą już tylko do samych siebie.

Bije z „Lourdes” jałowość obrzędów, którą znamy z filmów Michaela Hanekego i Ulricha Seidla, lecz Hausner nie jest tak demaskatorska i bezlitosna jak rodacy, a ponadto pozwala sobie na cud. Przytrafia się on Christine, niepozornej, sparaliżowanej, niezbyt religijnej kobiecie, lekko granej przez Sylvie Testud. Pewnej nocy wstaje ona z łóżka o własnych siłach. Ale nikt nie organizuje fety, nikt się nie cieszy, dominują raczej zazdrość i zawiść. A sam cud? Badający Christine lekarz mówi o czasowej remisji choroby, reszta niby wierzy w boską rękę, ale w rzeczywistości nie dowierza. Jessika Hausner idzie za radą Davida Hume’a i patrzy na cud z dwóch punktów widzenia – naukowego sceptycyzmu i wiary. Co dostrzega, to już kwestia interpretacji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.