„Miłość na wybiegu”, reż. Krzysztofa Langa

Błażej Hrapkowicz

Rodzima wersja „Diabeł ubiera się u Prady” nie jest ani zabawna, ani romantyczna, ani nawet rozważna. To półtoragodzinny, nudny odcinek kiepskiego serialu

Jeszcze 1 minuta czytania


Jest taka stara seria dowcipów, które zaczynają się pytaniem: ilu trzeba – tu wstaw odpowiednią grupę społeczną, rasę, nację – aby wkręcić żarówkę? Przewinęły się one przez moją głowę w samą porę, by rozwiać wątpliwości, dlaczego właściwie uśmiecham się pod nosem, podczas gdy na ekranie, w chłodnej sali multipleksu, straszy kolejny potworek tzw. polskiego kina komercyjnego. Oglądając „Miłość na wybiegu”, zacząłem się po prostu zastanawiać, ilu scenarzystów potrzeba do napisania solidnego – nie wybitnego! – tekstu komedii romantycznej Made in Poland. Wychodzi na to, że więcej niż czterech. Tyle osób bowiem pracowało bądź współpracowało przy tworzeniu scenariusza filmu Krzysztofa Langa. Z marnym skutkiem.

„Miłość na wybiegu” to film-telegram. Dziewczyna z prowincji. Stop. Marzenia. Stop. Ten jedyny. Stop. Intryga i kłótnia. Stop. Pojednanie. Stop. Kariera i miłość. Stop. Cuda na kiju. Stop. W produkcji Langa nie dzieje się literalnie nic – jest tylko zbiór oderwanych od siebie wydarzeń, przedzielonych wydumanymi zbiegami okoliczności, które pchają akcję do przodu, aż trzeszczy. Fatalnie sfastrygowana historia, sitcomowa w formule i poczuciu humoru, tłamsi zdolnych aktorów – Karolinę Gorczycę, pozbawioną szans na uwierzytelnienie emocji bohaterki, i Marcina Dorocińskiego, który gra od niechcenia i z wypisanym na twarzy znużeniem, a i tak jest najlepszy.

„Miłość na wybiegu”, reż. Krzysztof Lang.
Polska 2009, w kinach od 21 sierpnia 2009
W materiałach prasowych reżyser wiele mówi o konwencji, która bierze w nawias fabułę i pozwala – ba, nakazuje! – przymknąć oko na logiczne niedociągnięcia. To znana linia obrony przed zarzutami, jak powiedziałby Hitchcock, „przyjaciół od wiarygodności”. Film jest dramatem w obrazach, i to zasady dramaturgii są prymarne względem prawdopodobieństwa. Konwencja gatunkowa dorzuca do tego własną listę obostrzeń. W porządku. Gorzej jednak, gdy twórcy bywają na bakier nawet z samą logiką kina i wtedy podobne argumenty przeradzają się w zasłonę dymną. Od komedii romantycznej też mamy prawo oczekiwać skonsolidowanego scenariusza, pełnokrwistych postaci, konsekwentnie prowadzonej narracji i minimalnej choćby psychologicznej rzetelności. Na tym zasadza się filmowa wiarygodność. Poziom niedorzeczności i niechlujstwa, jaki osiąga „Miłość na wybiegu”, wykracza poza ramy taryfy ulgowej.

Wbrew temu bowiem, czego najwyraźniej życzyliby sobie autorzy, konwencja nie usprawiedliwia wszystkiego, a na pewno nie tłumaczy lawiny stereotypowych polaryzacji: prowincja/miasto, dobra kobieta/zła kobieta, fajny facet/burak, studia/kariera. Nie wyklucza też żywej interakcji między bohaterami, tymczasem „Miłość na wybiegu” zaludniają typy zamiast ludzi. Mówią językiem irytująco sztucznym, siłą rzeczy nie są grane, lecz udawane. Plastikowe figurki poustawiane w plastikowych dekoracjach. Komedia romantyczna jest w pewnym sensie melodramatem wzbogaconym o gagi, nie od rzeczy będzie więc przywołać koncepcję Aliny Madej, która pisała, że fabuła melodramatu powinna być na tyle nieprawdopodobna, by stać się przedmiotem marzeń i zarazem na tyle prawdopodobna, by stać się przedmiotem wiary. „Miłość na wybiegu” rozgrywa się w świecie, który nie istnieje. O niczym nie marzymy (chyba że o interwencji Richarda Curtisa), w nic nie wierzymy.

Wisienką na torcie (kroplą przepełniającą czarę goryczy?) jest reżyseria, która imituje pracę Davida Frankela przy „Diabeł ubiera się u Prady”. Środowisko projektantów i modelek, sterroryzowane nowością i prędkością, w obiektywie ruchliwej kamery. Tam jednak był polot, wdzięk i płynny montaż, tu jest mozół, grube nici i szwy na wierzchu. Popisowo upichcono zwłaszcza narracyjny skrót, w którym Gorczyca melancholijnie patrzy w dal za kochasiem, a w szybach odbijają się pocztówkowe widoczki różnych miast. Przypomina się landschaft paryskiej ulicy w „Czy Lucyna to dziewczyna?” Juliusza Gardana. Ale to były lata trzydzieste. I zabawny film.

nbsp;to zasady dramaturgii są prymarne względem prawdopodobieństwa. Konwencja gatunkowa dorzuca do tego własną listę obostrzeń. W


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.