Nasz człowiek za oceanem, choć nie z polskiej ziemi jego ród, nazywa się John Kent Harrison. Jest reżyserem, pracuje dla amerykańskiej telewizji, spogląda na Polskę z daleka i widzi kraj wielkich ludzi. Herosów przepełnionych dobrocią, borykających się z dziejową zawieruchą, budujących piorunochron ze szlachetnych ideałów, misji, dobroczynnej działalności – być może wiotki, na dłuższą metę jednak lśniący wiekopomnym przesłaniem. Młodego Karola Wojtyłę grał w „Janie Pawle II” Cary Elwes – wcześniej „facet w rajtuzach” u Mela Brooksa – i nawet to nie zostawiło rysy na marmurze, w którym wyrzeźbiono sylwetkę polskiego papieża. Andrzej Romanowski pisał w „Gazecie Wyborczej”, że mnożące się w zastraszającym tempie pomniki Wojtyły wskazują na infantylizm Polaków, uprawiających kult złotego cielca. Film Harrisona to cielec celuloidowy, łatwy, sformatowany panegiryk czy raczej hagiografia. Ekumenizm, moralne piękno, wcielony etos chrześcijański.
„Dzieci Ireny Sendlerowej”, reż. John Kent
Harrison. USA 2009, w kinach od 18 września 2009Polscy decydenci kultury mieli więc nosa, gdy angażowali się w produkcję „Dzieci Ireny Sendlerowej”. Pieniądze ulokowane w projekt Harrisona to bezpieczna inwestycja. Od początku można było obstawiać, że historia Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata zostanie opowiedziana niewinnie. Linearnie, od A do Z, bezpiecznie, pozornie w sposób neutralny, a przecież niechybnie polityczny. W jednej z ostatnich wypowiedzi – ten dokumentalny materiał domyka film – Sendlerowa podkreślała, że dobro musi zwyciężyć, ale trzeba o nie walczyć z całych sił. To nie pustosłowie, czyny mówią same za siebie. Jakkolwiek zabawnie nie brzmiałoby hasło promocyjne dystrybutora, organizującego zawody między Sendler a Schindlerem na liczbę uratowanych istnień, Polka dokonała rzeczy niebywałej. Ratowała żydowskie dzieci w Generalnej Guberni, wyciągała je z piekła getta – z poświęceniem, bezwarunkowo, z narażeniem życia. Odbębnijmy zatem oczywistość: Harrison oddaje jej hołd, na który zasłużyła, to raczej nie jest, a przynajmniej nie powinna być, kwestia sporna. Jednak tekst kultury cechuje dialogowość, funkcjonuje on w Bachtinowskim łańcuchu, w którym jest zawsze odpowiedzią na poprzednie teksty i pytaniem rzuconym tekstom przyszłym. Pomiędzy kolejnymi ogniwami zakleszcza się (pop)kultura z polityką, w tym przypadku – film wszakże finansuje państwo – polityką historyczną.
Inspiracja tekstami poprzedzającymi „Dzieci Ireny Sendlerowej” sprowadza się u Harrisona do estetycznego kalkowania prostych symboli, które odsyłają do z góry wiadomych rozpoznań. Trochę jak w średniej klasy kinie gatunkowym, Amerykanin inkorporuje dziedzictwo „Ostatniego etapu” Wandy Jakubowskiej, „Ulicy granicznej” Aleksandra Forda, „Pianisty” Romana Polańskiego. Okupacyjne obrazy-gotowce – ciemne zakamarki miasta, rogatki, spędy Żydów do wagonów – opatulają film, paradoksalnie, miękkim brezentem stylizacji. Widz patrzy i potakuje: to były straszliwe czasy pogardy. Wie, gdzie jest i czego może się spodziewać. Nienawiść i zagrożenie czają się na każdym kroku, zwłaszcza w pierwszym kwadransie – par excellence informacyjnym. Sendlerowa odbywa kilka rozmów – jasne staje się wówczas, czym kobieta się zajmuje – i udaje się na wędrówki po ulicach Warszawy. Spaceruje, rozgląda się, a na drugim planie mikroscenki, znaczki z klasera terroru: Niemcy legitymują, strzelają, biją, wrzeszczą, rechoczą. Argument, że „przecież tak było” – abstrahując od zastrzeżeń natury filozoficznej i logicznej – blednie w obliczu faktu, że to, co ograne, nie rusza, nie trwoży, nie wierci dziury w brzuchu, sercu, mózgu. Podpisuję się pod stanowiskiem, które wyłożyła w recenzji z „Janosika” Iwona Kurz: lepiej opowiadać dobrze, aniżeli prawdziwie. Harrison kurczowo trzyma się realiów, ale czerpie je z najbardziej wytartych wizualnych klisz, wpuszczając się tym samym w maliny repetycji.
Gładka, sprawdzona oprawa umościła sobie wygodne posłanie w formacie filmu telewizyjnego. Ziarniste, pobrudzone, kolorystycznie przytłumione zdjęcia stanowią korelat nędzy, biedy i grozy. Mnogość ujęć, w których umęczone twarze dyszą nieomal w kamerę, a centrum kadru zajmuje „przerażająca rzeczywistość”, pogłębia wrażenie realizmu, polegającego na skonfrontowaniu człowieka z Historią. Koncept, choć nienowy, jest nośny, pod warunkiem jednak, że wspomaga go realizacyjny rozmach, kinowy odpowiednik dużego „H”. „Dzieciom Ireny Sendlerowej” – reżyserowanym w miarę poprawnie, bez wielkich potknięć – brakuje oddechu, „wyjścia w przestrzeń”, szerszych planów. To film telewizyjny, czasoprzestrzennie zagęszczony, z dokładną lecz mało urozmaiconą scenografią, która wygląda tak, jakby wciąż przedstawiała tę samą ulicę. Efekt jest podobny do tego ze wspomnianego filmu Forda – czuć lekki fałsz, „nieautentyczność”, wklęśnięcie. Realizm umowny.
„Ulica graniczna” jest jednak kontekstem dla „Dzieci Ireny Sendlerowej” głównie z innego powodu. Polityczny klimat drugiej połowy lat czterdziestych – współtworzony przez pogromy Żydów – nie sprzyjał Fordowi. Władze komunistyczne, skwapliwie zrzucające antysemityzm na barki złowrogich nazistów, niechętnie patrzyły na pomysły obrazowania stosunków polsko-żydowskich. Ford starannie unikał więc scenek rodzajowych, wyimków z codziennego życia Warszawy, gdzie Polacy i Żydzi spotykali się, handlowali, czasem lubili, czasem pewnie nie bardzo. Harrison nie miał na karku cenzury, ale postąpił analogicznie. Łącznikiem między nacjami jest Sendlerowa, wszystkich więc oglądamy przez pryzmat jej szlachetnej niezłomności. Z poprawnością warsztatową koresponduje poprawność akcentów – Polacy są albo pomocni (Sendlerowa kilkakrotnie zaznacza, że jest wiele polskich rodzin, które chcą przygarnąć żydowskie dzieci), albo co najwyżej przestraszeni, słychać nawet co nieco o porządnych Niemcach (których jednak nie widzimy na ekranie). Głosy sprzeciwu, odzywające się wśród Żydów na wieść o pomyśle Sendlerowej, są zrozumiałe – chodziło przecież o wyrzeczenie się dzieci, które czekał proces chrześcijańskiej inkulturacji. To zresztą chwile, w których film Harrisona jest najlepszy – rwący emocjonalnie i nie omijający trudnych problemów.
Grająca Sendlerową Anna Paquin eksponuje pragmatyzm i zwyczajność postaci, co ma obłaskawić jej pomnikowość, przybliżyć śmiertelnikom i ułatwić utożsamienie. To niełatwe zadanie, potrzeba bowiem reżysera, który z wyczuciem porusza się pośród charakterologicznych niuansów i umie delikatnie prowadzić wykonawców. Harrisonowi starcza umiejętności, by biegle sklejać epizody, ale nie starcza talentu, żeby różnicować napięcia – uczuciowe, etyczne, moralne. Autor „Jana Pawła II”, mimo że kręci na mały ekran, myśli w kategoriach wystawnych hollywoodzkich dramatów sprzed dekady – najważniejszy jest moment decyzji, podjęcia zdecydowanych kroków, który można podbić muzyką (ścieżka Jana A.P. Kaczmarka jest dosyć sztampowa) i obrazem. Logikę „im więcej środków, tym więcej tragedii” widać najlepiej w sekwencji likwidacji getta – z nieba gęsto sypie się puch z rozrywanych poduszek. W „Świadectwie urodzenia” Stanisława Różewicza puszek był jeden, chwiał się na wietrze obok marynarki i zniszczonych butów w opuszczonym pokoju. Oszczędna, owładnięta ciszą, ziejąca pustką scena poruszała bardziej, ktoś może nawet powiedzieć, że była bardziej na miejscu.
Polityka historyczna opowiada. Układa narrację – rzadko zgodną z innymi, częściej dopełniającą bądź opozycyjną wobec narracji reprezentujących cudze (co często pokrywa się z „zagraniczne”) racje stanu, punkty widzenia, interpretacje. Losy Ireny Sendlerowej to łakomy kąsek. Książki Jana Tomasza Grossa, Jedwabne, pogromy – te ciągle nie w pełni przepracowane symbolicznie świadectwa wrzynają się w tkankę społeczną i przypominają o polskich erupcjach antysemityzmu. Heroizm Sendlerowej, a także odwaga polskich rodzin, które przyjęły żydowskie dzieci, stanowią w „Dzieciach Ireny Sendlerowej” manifest, wykrzyczany przez megafon. Polacy poświęcali własne bezpieczeństwo dla Żydów, niejednokrotnie ich ratowali, a Sendler dodatkowo ocalała dzieci – a więc istoty najsłabsze, bezbronne, skazane na przedwczesną i okrutną śmierć. Narracja Harrisona – do spółki z „Po-Lin. Okruchami pamięci” Jolanty Dylewskiej – jest przeciwwagą dla mrocznych relacji polsko-żydowskich, zakotwiczoną w przeszłości, odtwarzającą ją na taśmie filmowej, próbującą ufundować alternatywny dyskurs kulturowy.
Mimo oczywistego dydaktyzmu, a może właśnie dlatego, powiastka Johna Kenta Harrisona spełnia swoje założenia – mówi, kto zacz Irena Sendlerowa i co osiągnęła. Jasno i zwięźle. Oto wielka polska postać kontra okres burzy i naporu. O motywacjach, wahaniach i wątpliwościach Sendlerowej nie dowiemy się wiele, trudno też określić, co takiego siedziało w tej zwykłej kobiecie, że zdobyła się na tak nieprawdopodobne czyny (poza wychowaniem, o którym jest wzmianka). Ale Harrison, składając na jej ręce filmowy order, uniknął faux pas, zaś najgorszy element filmu – mierżący polski dubbing – nie zależał w końcu od niego.