Króliki w potrzasku

Rozmowa z Piotrem Rosołowskim

To, że kolonia berlińskich królików mieszkała sobie pomiędzy Murem Zachodnim i Wschodnim, w tzw. Strefie Śmierci, było dla nas fenomenem, doskonałą metaforą

Jeszcze 3 minuty czytania

BŁAŻEJ HRAPKOWICZ: W „Króliku po berlińsku” opowiadacie wraz z Bartkiem Konopką o królikach zamieszkujących strefę pomiędzy Berlinem Wschodnim a Zachodnim. Czy urosły one w Niemczech do rangi symbolu i w ten sposób przykuły waszą uwagę?
PIOTR ROSOŁOWSKI: Nie, wyglądało to inaczej. W 2003 roku zrobiliśmy z Bartkiem film „Ballada o kozie”, który pokazywaliśmy na Berlinale. Naszym opiekunem artystycznym był Marcel Łoziński. Po projekcji powiedział nam, że będąc w Berlinie w 1989 roku, zaobserwował króliki, które biegały dosłownie wszędzie, ale nikt ich nie zauważał. Przyszło mu wtedy do głowy, żeby opowiedzieć o ludziach za pomocą zwierząt, miał pomysł na krótki metraż, ale wydarzenia potoczyły się bardzo szybko, mur runął i szansa uciekła. Zrobiłem wstępny research w internecie i okazało się, że jakieś ślady po tych królikach zostały. Zbieraliśmy kolejne informacje, aż w końcu trafiliśmy z konspektem scenariusza na warsztaty scenariuszowe w Pradze, gdzie pomysł bardzo się spodobał. Potem zgłosiły się niemieckie telewizje i wszystko ruszyło.

Piotr Rosołowski

Urodzony w 1977 roku. Od 2002 pracuje jako niezależny operator filmowy w Polsce, Niemczech i Szwajcarii. Jest współautorem projektów dokumentalnych „Ballada o kozie oraz „Królik po berlińsku”. Autor zdjęć do filmu krótkometrażowego „Auf der Strecke”, nominowanego w tym roku do Oscara. Aktualnie pracuje w Transylwanii nad pełnometrażowym projektem dokumentalnym o Draculi. „Królik po berlińsku” znalazł się na liście 8 dokumentów, które będą się ubiegać o nominację i Oscara w kategorii Krótkometrażowy Film Dokumentalny. Film Rosołowskiego i Konopki zdobył Grand Prix Złoty Lajkonik na 49. Krakowskim Festiwalu Filmowym.

Czyli jednak te króliki jakoś funkcjonowały w świadomości Niemców.
Byliśmy święcie przekonani, że taki film już powstał, bo temat jest atrakcyjny, a Berlin to chyba miasto z największym stężeniem filmowców na metr kwadratowy. Nikt jednak się za to nie wziął, chyba dlatego, że potrzeba było spojrzenia z zewnątrz. Króliki w Berlinie nie są niczym nowym, mieszkają tam od wielu lat, przestano je dostrzegać. W polskich miastach nie jesteśmy raczej przyzwyczajeni do ich widoku, więc to, że mieszkały sobie pomiędzy murami, było dla nas fenomenem, doskonałą metaforą.

Wybraliście konwencję, która łączy film przyrodniczy z dokumentalnym. Krystyna Czubówna opowiada zza kadru o królikach. Jej słowa zostają zderzone z archiwaliami i wypowiedziami, tworząc polityczną alegorię.
Film jest „międzygatunkowy”, ktoś go nawet nazwał bajką dokumentalną. Teraz gdy się go ogląda, wszystko się w nim pięknie składa, ale z początku nie byliśmy pewni, jak go zrobić. Kiedy zaczynaliśmy pierwszy etap zdjęć, uznaliśmy, że musimy stworzyć sytuacje dokumentalne, znaleźć ludzkich bohaterów, kogoś, kto przeżył NRD i mógłby porozmawiać z nami o królikach. Dotarliśmy jednak do niewielu takich osób, które zresztą miały do powiedzenia tylko tyle, że zwierzęta były. Ciekawych scen mieliśmy więc jak na lekarstwo, długo mierzyliśmy się z formą filmu. Wreszcie narodził się pomysł, żeby materiał archiwalny komentował głos narratora. Autorem tekstu, który czyta Krystyna Czubówna, jest Michał Ogórek. Pokazaliśmy mu naszą wersję – nie najlepszą, nie piszemy za dobrze – a on to przerobił i efekt jest świetny.

„Królik po berlińsku”, reż.Bartosz Konopka.
Polska, Niemcy 2009, w kinach od 4 grudnia 2009
Gdybyście zdecydowali się tylko na „narrację przyrodniczą”, alegoria odnosiłaby się sama do siebie. Dzięki paraleli losów króliczych i ludzkich – ma ona ręce i nogi, a króliki stają się metaforą homo sovieticus. Ich losy to losy ludzi, którzy zastali świat zdewastowany po drugiej wojnie światowej, a komunizm im go uporządkował, dał poczucie bezpieczeństwa.
Sformułowania homo sovieticus użyliśmy nawet w scenariuszu. Byliśmy bardzo ciekawi, jak film zostanie odebrany w Niemczech, gdzie temat nadal wzbudza kontrowersje. Archiwum Muru Berlińskiego organizuje projekcje filmów historycznych, na które przychodzą różni ludzie – poszkodowani przez system, rodziny ofiar oraz byli strażnicy, którzy twierdzą, że wypełniali po prostu rozkazy i służyli ojczyźnie. Tam „Królik po berlińsku” został ostro skrytykowany; mieszkańcy byłego Berlina Wschodniego zarzucali nam, że opowiedzieliśmy o murze tak jak wszyscy – z perspektywy zachodnioniemieckiej.

To znaczy jakiej?
Wielu mieszkańców byłego NRD – szczególnie starszej generacji – ma dziś żal o to, jak przebiegło zjednoczenie Niemiec. Dla nich to właściwie nie było zjednoczenie, lecz kolonizacja. Automatycznie skopiowano rozwiązania zachodnie, a wszystko, co działo się w NRD, z góry przekreślono jako złe i zbrodnicze, choć wcale takie nie musiało być. Mówi się, że po Berlinie Wschodnim została tylko charakterystyczna sygnalizacja świetlna – inna niż w zachodniej części.

310

W Niemczech żelazna kurtyna rzeczywiście runęła w specyficzny sposób. RFN natychmiast wchłonęło NRD, narzucając zachodnie wzorce.
Część osób, z którymi rozmawialiśmy, uważa, że niepotrzebnie Niemcy zjednoczyły się tak szybko, bo istniał pewien plan, w myśl którego NRD miało jeszcze jakiś czas trwać i stopniowo łączyć się z RFN, na szczegółowo opracowanych warunkach. Ale tak naprawdę to Niemcy ze Wschodu chcieli ekspresowej integracji. Nagle otworzył się przed nimi inny świat, poczuli się, jakby coś im kiedyś zabrano i pragnęli zasmakować nowego życia, nie bacząc na to, jakie będą koszty. Nie oceniam ich oczywiście, to po prostu pewien paradoks.


Królicza historia jest historią komunizmu w pigułce. Systemu, który obiecuje raj, by zafundować jawny terror. Alternatywa jednak nie wygląda tak różowo – zachłyśnięcie się Zachodem prowadzi do rozczarowania. Po zburzeniu muru króliki są niepotrzebne, przeganiane, traktowane jak szkodniki. Symbolizują „ludzi zbędnych”.

Szukaliśmy bohaterów w darmowych jadłodajniach we wschodniej części Berlina. To miejsca pełne przegranych zjednoczenia, przegranych kapitalizmu, z nostalgią wzdychających, że za Honeckera było im lepiej. Oni po upadku NRD poczuli się zbędni, chcieli i mogli pracować, ale powiedziano im: dziękujemy, na wasze miejsce przyszli młodsi, macie tu skromną emeryturę i darmowe posiłki. Takich ludzi jest wielu. Bardzo interesujące wydało nam się to, że nie przeżyli oni specjalnie ani powstania muru, ani jego zburzenia. Przyjmowali to do wiadomości, akceptowali. Nie walczyli, nie demonstrowali. Tylko się przyglądali i koniec końców – zostali z niczym.

„Królik po berlińsku” to narracja o upadku muru z punktu widzenia „maluczkich”, którzy nie stali na barykadach, lecz po prostu starali się żyć i to życie sobie ułożyli. Dlatego chyba dekonstrukcję muru tak bardzo w waszym filmie słychać. Miarowe uderzenia młotków, rozbiórka świata, który jakikolwiek by był, stanowił dla tych ludzi zrozumiałą rzeczywistość, znaną i oswojoną, w jednej chwili zburzoną i zastąpioną czymś obcym. Przejmujące jest ujęcie dwójki starszych osób, które stoją w wyłomie muru i patrzą ze zdziwieniem, z wypisanym na twarzy pytaniem: gdzie my właściwie jesteśmy?
To rzeczywiście wspaniały materiał archiwalny. Myślę, że taki film nie mógłby powstać dziesięć, piętnaście lat temu. Zbyt świeża była euforia z powodu odzyskanej wolności. Dopiero z perspektywy czasu widać awers i rewers, radosnych i smutnych, rozentuzjazmowanych i zagubionych. Trafiliśmy w dobry moment.

„Królik po berlińsku”, reż. Bartosz Konopka.
Polska, Niemcy 2009, w kinach od 4 grudnia 2009
Przyczyną smutku i zagubienia mogło być to, że ci ludzie czuli się wcześniej szczęśliwi. W jednej ze scen „goście z Zachodu” spoglądają z przerażeniem na enklawę królików. Zadałem sobie pytanie, co ich tak przeraża i doszedłem do wniosku, że jest to myśl, iż ktoś dobrze się czuje w „złym ustroju” i nie marzy o tym „dobrym”, kapitalistycznym. To cios w uniwersalizm.
Robiąc research do filmu, przekonaliśmy się, że NRD było jednym z najlepiej zorganizowanych i zaopatrzonych państw bloku wschodniego. Niemcy nie słyszeli o czymś takim, jak kartki na żywność, nigdy tego nie doświadczyli. Zawsze mogli napić się piwa, zjeść golonkę, oglądali zachodnioniemiecką telewizję. Poziom życia był dość wysoki, powiedziałbym nawet, że jeśli jakiekolwiek państwo w ogóle zbliżyło się do ideału socjalistycznego, to właśnie NRD, zwłaszcza w kwestii bezpieczeństwa socjalnego. Tam żyło się wygodnie, dlatego nie było odpowiednika „Solidarności” i przez trzydzieści lat nie odbywały się żadne demonstracje.

Jest jednak druga strona medalu – króliki ciągle kręcą się w kółko, a wygoda rodzi apatię.
Albo wewnętrzną emigrację. Można było przecież nie należeć do partii, robić swoje. Wiele osób w NRD wybrało tę drogę – oświadczyli, że polityka ich zupełnie nie interesuje, mają też w nosie, co dzieje się za granicą, a obchodzą ich tylko modele, które sobie sklejają, albo ogródki, które pielą. Wycofali się i żyło im się nieźle. Nie wszystkim oczywiście to odpowiadało. Niektórym bezpieczeństwo socjalne nie wystarczało i chcieli się wyrwać, uciec, podkopać jak te króliki. Zależało nam, żeby to także pokazać.

311

Upadek muru berlińskiego zwykle opisuje się w kategoriach historiozoficznych. Wtedy obraz jest raczej jednorodny – wielkie zwycięstwo nad totalitaryzmem, triumf wolności. „Królik po berlińsku” udowadnia, że jeśli spojrzeć na to w skali mikro, wkrada się ambiwalencja.
Wyjątkowość tego filmu zasadza się na czymś jeszcze – poczuciu humoru. Niemcy nakręcili ze dwieście filmów o upadku muru berlińskiego, ale nigdy nie zdobyli się na humor. Całkiem niedawno dużą popularnością cieszył się nurt nostalgiczny, którego najgłośniejszym przedstawicielem jest „Goodbye, Lenin” Wolfganga Beckera. Takich filmów powstało dużo, sentyment do komunizmu w Niemczech wydaje się silniejszy niż w Polsce.

Twoim zdaniem narracja sentymentalna dominuje w Niemczech?
Nie istnieje chyba dzisiaj jedna dominująca narracja, to wydarzenie jest różnie postrzegane. Dla ludzi, którzy pamiętają mur, symbolizuje on głównie podział na dwa odmienne światy, wschodni i zachodni. Pewien Niemiec mówił mi, że wyglądało to dokładnie tak, jak w piosence Kultu: „lewa strona nigdy się nie budzi, prawa strona nigdy nie zasypia”. Berlin Zachodni był z punktu widzenia wschodniej części taką enklawą wariactwa – nieopodal muru mieściły się agencje towarzyskie, galerie artystyczne, kręciło się sporo Turków. Inny wymiar. Młodsze pokolenia natomiast znają mur raczej jako popkulturowy symbol, turystyczną ikonę Berlina. Mur przetrwał w pamięci mieszkańców w swojej zachodniej postaci – kolorowy, wesoły, pokryty politycznym graffiti. Tymczasem od wschodu był on równiusieńko pomalowany na biało i nie sposób było w ogóle się do niego zbliżyć, chyba że posiadało się zezwolenie. Taki wizerunek by się jednak zapewne nie sprzedał, a ironia losu polega na tym, że Berlin sprzedaje swój dramat i dobrze dzięki temu prosperuje.

Film wieńczy mimo wszystko obrazek sentymentalny – malowidło, które przedstawia dwa króliki siedzące na pięknej, zielonej łączce. To odwołanie do nurtu nostalgicznego?
Przede wszystkim do wybiórczości ludzkiej pamięci. Sporo starszych ludzi wspomina dziś tamte czasy z rozrzewnieniem, ale chcą pamiętać tylko o dobrych chwilach, konstruują własną przeszłość, która nigdy nie istniała. Byli młodzi, bezpieczeństwo socjalne stało na wysokim poziomie, po prostu kraina mlekiem i miodem płynąca. Ale życie w NRD nie było aż tak fajne i wszyscy powinniśmy się cieszyć, że ten mur w końcu runął.


307

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.