Czy poszedłbyś walczyć w powstaniu?

Czy poszedłbyś walczyć w powstaniu?

Błażej Hrapkowicz

Piwowarski potraktował poezję Baczyńskiego bezkrytycznie, zaprzągł skądinąd interesujące pomysły formalne do laurki na część wielkiego poety-patrioty

Jeszcze 2 minuty czytania

Jeśli krytyk zaczyna recenzję od przywołania hasła promującego film, można domniemywać, że szuka po prostu chwytliwej frazy, aby przyciągnąć uwagę czytelnika. W wypadku „Baczyńskiego” trudno się jednak powstrzymać, na plakacie czytamy bowiem, że dzieło Kordiana Piwowarskiego to „film poetycko-biograficzny”. Obraz jest zatem – wnioskujemy – trudny do sklasyfikowania, nie mieści się w przyjętych gatunkowych ramach, łączy różne konwencje w innowacyjny sposób.

Do pewnego stopnia jest to nawet zgodne z prawdą. Piwowarski rzeczywiście nie poszedł najprostszą z możliwych dróg. Zamiast zrealizować akademicką, linearną biografię „od kołyski aż po grób”, zmontował swoją wizję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego z trzech warstw – dokumentalnej, fabularnej i poetyckiej. W pierwszej obserwujemy współczesny slam poetycki, którego uczestnicy recytują wiersze Baczyńskiego. Na drugą składają się inscenizacje z Mateuszem Kościukiewiczem w roli poety. Trzecią warstwę tworzą zaś recytowane wiersze, które funkcjonują jako komentarz z offu do fabularnych scen.

Współczesne polskie kino jest zazwyczaj impregnowane na myślenie formą, a Piwowarski wykonał tutaj całkiem sporą pracę. Estetycznie film jest dosyć zróżnicowany – czarno-białe sekwencje współczesne (dokumentalny materiał ze slamu) nakręcił reżyser ruchliwą kamerą zmieniającą punkty widzenia, podczas gdy fragmenty fabularne, zrealizowane w kolorze, bazują na mocno oświetlonych kadrach i płynnej pracy kamery. W ten sposób na postać Baczyńskiego patrzymy z różnych punktów widzenia, ale czy to, co za reżyserem dostrzegamy, jest tak interesujące, jak wskazywałyby formalne zawijasy?

Wróćmy do sformułowania zdobiącego plakat filmu i spróbujmy się zastanowić, co dzisiaj oznaczają w kinie przymiotniki „poetycki” i „biograficzny”. Standardy filmowej poezji, która nie sprowadzałaby się do westchnień i uniesień, wyznaczyli ostatnio Leos Carax i Carlos Reygadas. W recenzji „Holy Motors”, zamieszczonej w miesięczniku „Film”, Kuba Mikurda zauważył, że film Caraxa działa jak najlepsza poezja, gdyż francuski twórca zestawia pozornie nieprzystające do siebie elementy, by wydobyć z nich zupełnie nowe znaczenia. Podobnie czyni Reygadas – w „Post Tenebras Lux” próżno szukać klasycznych powiązań między ujęciami, scenami i sekwencjami, co w konsekwencji tworzy osobny świat, w którym rzeczywistość i fantazja tworzą niepokojącą jedność.

Nikt oczywiście nie każe Piwowarskiemu kopiować Caraxa ani Reygadasa. Diabeł tkwi jednak w rozumieniu pojęcia „poetycki”. Tam, gdzie Francuz i Meksykanin czynią poezję naczelną zasadą strukturalną filmu, broniąc się tym samym przed banałem, polski reżyser idzie raczej tropem Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana. Tak jak w podpisanym przez Amerykanów „Skowycie” animowane sekwencje tylko ilustrowały poemat Allena Ginsberga, tak fabularne sekwencje w „Baczyńskim” reprodukują w skali 1:1 frazy polskiego poety. Słyszymy z offu wiersz o miłości – w obrazie mamy maślane spojrzenia i nieśmiałe pocałunki. Słyszymy wiersz o wojnie – widzimy wybuchy. Słyszymy wiersz o śmierci – oglądamy Baczyńskiego maszerującego ku światłu, na spotkanie kostuchy.

Co gorsza, namaszczeniu, z jakim recytowane są utwory Baczyńskiego, towarzyszy egzaltacja Piwowarskiego. Wszystko w jego filmie jest koturnowe, patetyczne i wzniosłe, a jednocześnie płaskie i wyzute z detalu. Piękne są wojenne zmagania, niezbrukane skandalem umierającego ciała; piękna i czysta jest miłość Baczyńskiego i jego żony Basi, niezbrukana prozaiczną seksualnością; piękna jest twarz Kościukiewicza, wiecznie zamyślona, niezbrukana żadnym nieprzyzwoitym grymasem – nawet w chwili śmierci, majestatycznej i godnej.

„Baczyński”, reż. Kordian Piwowarski.
Polska 2013, w kinach od 15 marca 
„Biograficzny” oznacza u Piwowarskiego „panegiryczny”. Reżyser potraktował poezję Baczyńskiego bezkrytycznie, zaprzągł skądinąd interesujące pomysły formalne do laurki na część wielkiego poety-patrioty. W ujęciu Piwowarskiego Powstanie Warszawskie jest jedynie grottgerowskim pomnikiem narodowego heroizmu, zaklętego w nieznośnych pozach i komunałach, wystudiowanych gestach i minach, szlachetnych czynach i strofach. Baczyński jest w tym świecie kolejnym polskim bohaterem, który oddał życie za ojczyznę. Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne.

A przecież dużo ciekawiej byłoby wpisać figurę Baczyńskiego w szereg kontekstów kulturowych i politycznych związanych z powstaniem – na wzór tego, co z Bobem Dylanem zrobił Todd Haynes w genialnym „I’m not there”. Albo chociaż przepisać mit poety i powstania tak, jak legendę Lincolna zredefiniował niedawno Steven Spielberg – owszem, zbudować pomnik, ale pozwolić wcześniej bohaterom nieco się ubrudzić. Niestety, Baczyński w filmie Piwowarskiego jest po prostu bardzo słaby i chorowity, ale dzielnie walczy. To introwertyk i wrażliwiec, któremu z wojną było nie po drodze, ale i tak obowiązkowo stawił się na wezwanie.

Wąskie horyzonty Piwowarskiego rozczarowują tym bardziej, że współczesna rama sugeruje właśnie szerokość spojrzenia. Z dzisiejszej perspektywy można wszakże inaczej spojrzeć na Baczyńskiego i powstanie, wprowadzić choćby ziarno wątpliwości, pogłębić portret psychologiczny poety (tak ciekawe wątki, jak rywalizacja Baczyńskiego z Tadeuszem Gajcym czy jego relacja z Jerzym Andrzejewskim załatwia reżyser kuriozalnym faktograficznym epilogiem). Tymczasem Piwowarski eksponuje tylko znak Polski Walczącej i pyta uczestników slamu, czy poszliby walczyć jak Baczyński, nachalnie przekonując, że dziedzictwo powstania wciąż jest ważne dla młodych warszawiaków. To jednak możemy usłyszeć w pierwszym lepszym rocznicowym materiale ku chwale poległym. Od kina powinniśmy oczekiwać więcej.

                                                          


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.