„Ki”, reż. Leszek Dawid

Błażej Hrapkowicz

Leszek Dawid znakomicie przeszczepił na polski grunt paradokumentalne poszukiwania zachodniego kina – kamera Łukasza Gutta wędruje za bohaterką jak niestrudzony obiektyw Maryse Alberti za Mickeyem Rourke w „Zapaśniku” Darrena Aronofsky'ego

Jeszcze 1 minuta czytania


Do tytułowej bohaterki filmu Leszka Dawida ma się ochotę z całych sił krzyknąć: „Ogarnij się wreszcie!”. Ki (tak naprawdę Kinga – dziewczyna, której manierą jest skracanie wszystkich imion) pragnie bowiem zjeść ciasteczko i je mieć. To samotna matka w trudnej sytuacji finansowej, która nie chce pozwolić, żeby dziecko przeszkodziło jej w czerpaniu radości z życia. Nader często ceduje więc opiekę nad synkiem (Pio, czyli Piotrem) na znajomych i odwiedza kluby w towarzystwie przyjaciółek. Robi to w sposób tak bezrefleksyjny – nie zdając sobie sprawy, jak bardzo wykorzystuje ludzi – że dystrybutorowi, który reklamuje film hasłem „Nie polubisz jej”, wypada pogratulować trafnej decyzji. Z czasem jednak Dawid komplikuje obrazek pytając, dlaczego właściwie jej nie lubimy. Bo odzywa się w nas kaznodzieja, który nie może zdzierżyć widoku nieodpowiedzialnej matki? Bo to, co robi Ki, jest rzeczywiście nie do przyjęcia? Czy wina leży tylko po jej stronie, czy też problemy materialne samotnej matki częściowo ją rozgrzeszają?

Pole do rozważań film Dawida stwarza dość spore, umieszczając bohaterkę w kalejdoskopie różnorakich sytuacji, epizodów, konfliktów. Cieszyć musi, że znajdują się wśród nich realia społeczne, które polskie kino często radośnie ignoruje. Ki nieustannie musi się borykać z finansowymi niedoborami i godzić dorywcze, kiepsko płatne zajęcia z opieką nad Pio. Pomoc społeczna, z której korzysta, ma do dyspozycji śmieszne sumy, a rynek pracy – wnioskujemy z rozwoju wydarzeń – jest dla samotnych matek zamknięty.

„Ki”, reż. Leszek Dawid.
Polska 2011, w kinach od 30 września 2011
Twórcy nie prywatyzują więc odpowiedzialności, nie ciskają w bohaterkę gromów moralnego oburzenia. Tym bardziej, że otoczenie, które Ki tak lubi eksploatować, nie kwapi się specjalnie do pomocy – przyjaciółka niby pozwala Ki u siebie zamieszkać, ale potem zachowuje się wobec niej nieuczciwie; aspołeczny współlokator Miko (kapitalna rola Adama Woronowicza), który otwarcie demonstruje swoją niechęć, pomaga kobiecie w kluczowym momencie, później nawet zbliża się do niej, lecz na kolejny krok zdobyć się nie potrafi. To on powie Ki, że sieje wokół zniszczenie (w scenie, która – wciąż nie mogę się zdecydować – jest intrygująca i czuła lub skażona chybioną metaforą). Ma trochę racji, ale trudno uwolnić się od wrażenia, że po prostu boi się drzemiącej w kobiecie siły.

Bo Ki w interpretacji Romy Gąsiorowskiej (aktorka wreszcie nie gra rozhisteryzowanej osiedlowej panny) jest osobą, która wymyka się schematom i jednoznacznym ocenom. Raz sprawia wrażenie naiwnej i denerwuje ignorowaniem potrzeb bliźnich, innym razem zaskakuje przebojowością, niezależnością i determinacją. Zamiast dywagować, kto jest winny – jednostka czy system – Dawid oplata Ki siatką drugoplanowych postaci i każe szukać rozwiązania w samej bohaterce, której ani na moment nie spuszcza z oczu. Ki jest matką i kobietą jednocześnie – kocha swoje dziecko, ale chciałaby się także realizować w innych sferach życia i walczy o taką możliwość. W naszym kinie zwykle próżno szukać podobnych protagonistek.

„Ki”, reż. Leszek Dawid. Polska 2011

Paradoksalnie jednak to właśnie bohaterka – doskonale napisana, dynamicznie i zamaszyście zagrana, pociągająca i ostatecznie dająca się lubić – jest głównym źródłem problemów filmu. Ki dostaje od Dawida bardzo dużo miejsca, narzuca opowieści tempo, rytm i charakter (bogaty i barwny). Zaprasza do swojego mikrokosmosu, który jest na tyle ekscytujący, że ciężko go opuścić. Cierpią na tym jednak marginesy i peryferie, społeczne tło, które Dawid kondensuje w stereotypy – jeśli pojawia się kuratorka, to musi ją grać Agata Kulesza z dredami; jeśli bohaterka trafia na wystawę sztuki współczesnej, to jej dziecko musi zemdleć od stroboskopowych świateł, a lekarz zabłysnąć jakże zabawnym dowcipasem („ostatnio przyjmujemy tu sporo pacjentów po wystawach sztuki współczesnej”). Także realia społeczne grzęzną trochę w symulacji rzeczywistości – kolorowa Ki nie wypada zbyt wiarygodnie jako beneficjentka pomocy społecznej.

Ale może na lawirowaniu między stereotypami, które Ki jakoś ożywia i oswaja, zasadza się urok filmu? Takiej bohaterki polskie kino nie miało od dłuższego czasu, nieczęsto mamy też do czynienia z tak wysokiej próby reżyserią. Leszek Dawid znakomicie przeszczepił na polski grunt paradokumentalne poszukiwania zachodniego kina – kamera Łukasza Gutta wędruje za bohaterką jak niestrudzony obiektyw Maryse Alberti za Mickeyem Rourke w „Zapaśniku” Darrena Aronofsky'ego, zaś montażysta Jarosław Kamiński świetnie modeluje przestrzeń filmu, powoli zwabiając widza do świata Ki. Jest to mimo wszystko świat, do którego warto zajrzeć.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.