Rzecz oczywiście nie w tym, że do Warszawy nie trafiają dobre filmy, bo trafiają. Zakończoną właśnie dwudziestą piątą edycję wygrał „Lourdes” Jessiki Hausner, który zrobił wcześniej furorę w Wenecji. W programie znalazł się też „Moon” Duncana Jonesa, uznany za udaną reanimacją filozoficznego science fiction spod znaku Kubricka i Tarkowskiego, a polskie kino reprezentowały najcieplej przyjęte w Gdyni tytuły – zwycięski „Rewers” Borysa Lankosza, „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego i „Zero” Pawła Borowskiego. Tyle tylko, że to spuścizna po innych festiwalach. Obrazy już docenione, przyjeżdżające z wypisanym na celuloidzie certyfikatem jakości. Jeśli przyjąć, że jednym z wyznaczników marki festiwali są ich odkrycia, warszawski festiwal – duży przecież i właśnie włączony do prestiżowego grona najważniejszych w Europie – zostaje daleko w tyle za Nowymi Horyzontami. Jest po prostu okazją, by zobaczyć kilka artystycznych hitów i przejrzeć (na chybił trafił), co takiego mają do zaoferowania przeróżne światowe kinematografie.
Pisano wielokrotnie, że znakiem firmowym imprezy Laudyna jest orientacja na kino z Europy Wschodniej i Południowo-Wschodniej, a więc z krajów byłego ZSRR i z Bałkanów. Istotnie, sporo filmów z tych regionów przewija się przez sale Kinoteki i Multikina w Złotych Tarasach, ale gubią się w eklektyzmie repertuaru, wyróżnikiem zatem być nie mogą. Nie ma oczywiście nic złego w różnorodności, ograniczanej jednak i formowanej przez konkursy, programowe nawyki, rozpoznawalny gust organizatorów. To kształtuje widownię, która wie, na co się pisze, i tworzy tym samym kulturę festiwalową – mozaikową i czasową wspólnotę. Warszawski Festiwal Filmowy, mam wrażenie, pozostaje niedookreślony, niewyraźny, pozbawiony kręgosłupa. Można tam znaleźć wszystko i nic.
Tak jak według Waltera Benjamina oryginał dzieła sztuki otacza niereprodukowalna aura, tak też najciekawsze festiwale pulsują nieopisywalnym i niepowtarzalnym feelingiem, jedynym w swoim rodzaju klimatem. Na wyjątkową atmosferę składają się dyskusje z twórcami, intelektualny ferment wokół filmów, ale też koloryt miasta, luźne rozmowy przy piwie i papierosach. Impreza warszawska nie dorobiła się miejsca, w którym możliwe byłyby spotkania po godzinach, słowem – oficjalnego klubu. Widzowie w Warszawie funkcjonują w trybie wędrowniczym. Od seansu do seansu, z multipleksu do multipleksu, a potem podbijamy kartę i opuszczamy lokal. Niektórzy twierdzą, że winna jest specyfika centrum stolicy, a także status publiczności – zamieszkałej w Warszawie, do kina wpadającej między śniadaniem, zajęciami na uczelni i pracą. Być może, ale czemu by nie spróbować urozmaicić życia festiwalowego, aranżując poboczne eventy, wytyczając widzom jakieś trasy poza przejściem podziemnym z Kinoteki do Multikina i z powrotem? Naprawdę nikt by z tego nie korzystał?
Między innymi z powodu amorficzności festiwalu jubileuszu tak naprawdę odczuć się nie dało. Nie pomógł też z pewnością wybór filmu otwarcia: „Metropia” Tarika Saleha to rozczarowująca, schematyczna animacja w pejzażu postapokaliptycznym, upajająca się własną posępnością i nużąca monotonią, którą reżyser omyłkowo wziął za hipnotyczny nastrój. Później jednak zdarzały się błyskotki, co cieszy, bo koniec końców to filmy są najważniejsze, a jedyną porażką festiwalu, której nie sposób niczym pokryć, jest ta artystyczna.
Na festiwalu zwracała uwagę poetyka absurdu – jej przedstawiciele byli najjaśniejszym punktem repertuaru, rozweselali bowiem zgaszone jesienną pluchą twarze wybrykami frywolności. „Miasteczko Panika” Stephana Aubiera i Vincenta Patara to mój faworyt. Belgijski serial animowany przekuty na pełnometrażowy wyskok wyobraźni, nieskrępowanej pętami logiki czy dramaturgii. Na zasadzie „wrzucamy wszystkie dobre pomysły, o sens nie będziemy się martwić” powstała surrealistyczna perełka. Animowane techniką poklatkową figurki – z Kowbojem, Indianinem i Koniem na czele – przeżywają przygody, które są ciągiem coraz bardziej niesamowitych skojarzeń twórców. Nonsensowne dialogi – wykrzykiwane, wypluwane, jakby w nieustającej panice – sąsiadują z eksplozjami absurdu, kaskadami akcji dla samej akcji, bez ekspozycji, uzasadnienia, przesłania. W Konkursie Wolny Duch, o którym z racji mętnej nazwy złośliwi mówią, że grupuje filmy, które nigdzie nie pasowały, „Miasteczko Panika” skupia w sobie to, co – jak się wydaje – pod tym pojęciem rozumieją organizatorzy: niepokorność, dowolność, czupurność.
Jeżeli dziełko Aubiera i Patara jest frywolne, to pokazywany w Konkursie Międzynarodowym „Symbol” Hitoshiego Matsumoto – nieprawy. Pomimo niekonsekwencji reżysera, to film zupełnie bezczelny, może nie najlepszy w przekroju całego festiwalu, ale na pewno najbardziej wywrotowy. Otwiera go scena jak z minimalistycznego kina latynoskiego: do kamery zbliża się powoli samochód. Bardzo powoli. Prowadzi go zakonnica, której brat przystąpi niebawem do wrestlerskiego pojedynku, obserwowany przez ojca i syna. Jesteśmy w Meksyku, nic nie zakłóca naszej wiary w fabułę: prawdopodobną i linearnie prowadzoną. Ale obok tej zgrzebnej, realistycznej, konwencjonalnej narracji Matsumoto bawi się w teatr absurdu. W białym, niezidentyfikowanym pokoju budzi się Japończyk w piżamie. Ze ścian wystają latające bobasy, które okazują się w pełnej krasie na początku, a następnie znikają, wtapiają się w mury, zostawiając na widoku jedynie przyrodzenie. Naciśnięcie każdego członka powoduje pojawienie się nowego elementu. Bohater próbuje się wydostać z piekła abstrakcji, jakie fundują mu ironicznie chichoczące niemowlęta. Widz zaś bezskutecznie szuka związków między przeplatanymi narracjami.
Matsumoto nie pomaga widzowi, zrywa z interpretacją jako produkcją sensów, buduje znaczenia dla znaczeń, symbole dla symboli, w konsekwencji je unieważniając. Jest opaczny, nieprawidłowy, wreszcie awangardowy w pozytywnym, twórczym rozumieniu tego słowa. I nawet jeśli finalnie salwuje się ucieczką ku wielgaśnej metaforze, klejąc to, co dotąd było rozdzielne – jego odwaga ubarwiła festiwal. Oby więcej takich kolorów w przyszłym roku.