HISTORIA JEDNEGO OBRAZU:  W poszukiwaniu utraconych zmysłów
Paris Bordone, „Wenus i Amor”

HISTORIA JEDNEGO OBRAZU:
W poszukiwaniu utraconych zmysłów

Grażyna Bastek

Czy Hitler był ostatnim mężczyzną, który patrzył pożądliwie na „Wenus i Amora” Parisa Bordone?

Jeszcze 2 minuty czytania

Andrzejowi, któremu spodobały się ładne piersi Wenus

„Rzeczy lubieżne należy umieszczać w pokojach prywatnych, a ojciec rodziny powinien trzymać je za zasłoną, podnosząc ją jedynie wówczas, gdy udaje się tam ze swoją żoną lub bliskim przyjacielem, który się zbytnio nie gorszy”.
Giulio Mancini

O jakich to „rzeczach lubieżnych” pisał Giulio Mancini w swym podręczniku dla siedemnastowiecznych miłośników sztuki? Otóż o obrazach erotycznych, co oznaczało nie tylko ich określoną tematykę i nastrój, lecz również funkcję – miały  podniecać. Cytat nie pozostawia wątpliwości, mężczyzna – właściciel obrazu – odsłania malowidło, gdy chce obcować z żoną lub gdy ma ochotę porozmawiać o nim z bliskim przyjacielem. Przyjaciel ten nie może się jednak gorszyć, wszak rozmowa ma być swobodna, dowcipna i zapewne pikantna.

Tycjan, Wenus z Urbino.
Palazzo Pitti, Florencja
„Rzeczy lubieżne” to kompozycje przedstawiające kobiece akty albo sceny z  igraszkami mitologicznych bogów. W przeszłości  dyskretnie skrywane w sypialniach i prywatnych gabinetach, a obecnie eksponowane w publicznych muzeach i galeriach, wiszące tuż obok Madonn z Dzieciątkiem i krwawych dekapitacji i nierobiące już na nikim wielkiego wrażenia.

Podniecają? Bynajmniej. Cóż takiego się stało, że dawny obraz o wyraźnie erotycznym charakterze nie działa na wyobraźnię współczesnego widza? Aseksualne wnętrze muzeum z białą sterylną ścianą; sąsiedztwo malowidła o religijnej onegdaj funkcji; to, że Wenus na obrazie jest, wedle dzisiejszych kanonów urody, zdecydowanie za gruba; a może to, że na rozkładówce „Playboya” modelki pokazują więcej i znacznie śmielej? A poza tym, czy w ogóle zwiedzamy muzea, okrzyknięte w XIX wieku świątyniami sztuki, aby się podniecać?

Na dzisiejszą obojętność wobec zmysłowej nagości w obrazach dawnych mistrzów składają się zapewne po części wszystkie wymienione przyczyny. Współczesny widz nie docenia tego, jak bardzo powinien czuć się uprzywilejowany, oglądając wizerunki przez stulecia skrywane przed niepożądanymi i ciekawskimi spojrzeniami. Demokracja ma swoje zalety, ale w dużej mierze „przezroczyste”.

Z sypialni do muzeum

„Śpiąca Wenus”, zwana z racji miejsca, w którym jest przechowywana „Wenus drezdeńską” (obraz przypisywany Giorgionowi bądź Tycjanowi, a czasem jednemu i drugiemu); „Wenus z Urbino” Tycjana (Palazzo Pitti, Florencja), „Wenus z lustrem” Velázqueza (National Gallery, Londyn) i liczne szesnasto- i siedemnastowieczne naśladownictwa tych kompozycji były „rzeczami lubieżnymi”. Obrazy malowane na specjalne zamówienia, wieszane w prywatnych apartamentach, oglądane przez nielicznych, służące delektacji i pobudzaniu zmysłów.

I chociaż współczesny, wykształcony widz zatracił umiejętność prostego cieszenia się takimi wizerunkami, to jednak budzą one wciąż żywe emocje, tyle że jedynie wśród szaleńców. W 1914 roku sufrażystka Mary Richardson zadała aż siedem ciosów nożem pięknym plecom i pośladkom „Wenus z lustrem” Velázqueza, ponętnie wystawionym, aby je podziwiać. W 1985 roku mężczyzna oblał kwasem, a następnie pociął „Danae” Rembrandta (obraz o niezwykłej zmysłowości i tajemniczym temacie – leżąca w łóżku naga kobieta wypatruje, chyba już widzi i wita, nadchodzącego kochanka). Obrazy można kaleczyć – z frustracji, zazdrości, fanatyzmu; można je również całować podczas religijnych uroczystości.

Przyjrzyjmy się Tycjanowskiej „Wenus z Urbino” (il. 1). Naga kobieta leniwie spoczywa na wyłożonym szlachetnymi tkaninami łożu w swej sypialni. Jest młoda i piękna, patrzy wyzywająco wprost na widza – na mężczyznę (feministki proszę o odrobinę empatii). Ma wspaniałe, złociste, rozpuszczone włosy; gładkie, jasne ciało; kształtne piersi; łagodnie zarysowany brzuch i smukłe nogi. Jej prawa dłoń wstydliwie (?) zasłania łono, a może nawet je lekko głaszcze. Trzeba być ślepym, by nie zauważyć zmysłowości i erotycznej prowokacyjności przedstawienia. Ślepym albo freudowsko „stłumionym” przez kulturę, a może zdruzgotanym zalewem niewybrednej współczesnej pornografii? Wenus, ubrana jedynie w bransoletkę, pierścionek i szesnastowieczny odpowiednik Chanel nr 5, oczekuje kochanka, przywołuje go i prowokuje spojrzeniem…

Obrazy przedstawiające boginię miłości zamawiano jako prezent ślubny, aby zapewnić małżeństwu szczęście i płodność. Mogły być nawet traktowane jako swego rodzaju afrodyzjak, chociaż jawnie erotyczne funkcje przedstawień nagiej kobiety  usprawiedliwiano alegorycznością wizerunku,  odniesieniami do literatury i neoplatonizmu. Wszak piękno było utożsamiane z miłością, a konwersacje o pięknie i miłości należały do ulubionych dworskich belle questioni.  Czyż to nie wspaniałe połączenie – przyjemność intelektualnej konwersacji i towarzyszącej jej podniety dla zmysłów? Czy to też zostało nam odebrane – rozkosz wyrafinowanego dialogo d’amore – dialogu o naturze miłości, w obliczu pięknego wizerunku roznegliżowanej, ponętnej kobiety lub śmiałych igraszek olimpijskich bogów?

Nad kominkiem Hitlera

W Galerii Malarstwa Włoskiego Muzeum Narodowego w Warszawie obok okrutnej sceny przedstawiającej „Apolla obdzierającego Marsjasza ze skóry”, nieopodal „Chrztu Chrystusa” i vis-à-vis „Samobójstwa Katona”, któremu wypływają z brzucha krwawe trzewia, wisi „Wenus i Amor”, obraz namalowany przez Parisa Bordone, ucznia Tycjana (il. 2). Na obrazie tym Wenus leży, lecz nie śpi. Unosi się lekko na prawym ramieniu, wyciągając lewą rękę w stronę Amora. Amor zaś, z wyjątkowo złośliwym i kapryśnym wyrazem twarzy, kieruje w jej stronę strzały. Strzały są dwie. O dwóch różnych grotach – metalowym i drewnianym. Ugodzenie jedną przynosi miłość spełnioną, drugim – nieszczęśliwą. Miłość jest ślepa i bywa okrutna, a Amor, syn Wenus, nawet własnej matce nie oszczędzał  przykrych doświadczeń.

Paris Bordone, Wenus i Amor.
Muzeum Narodowe w Warszawie
Stosunkowo dużo wiemy o historii obrazu Parisa Bordone, chociaż nie tyle, by precyzyjnie odtworzyć  jego losy. Znamy nazwiska kilku właścicieli, począwszy od XVII aż do XX wieku. Ostatnim z nich był Adolf Hitler. W książce słynnego architekta III Rzeszy, Alberta Speera, opublikowana została fotografia przedstawiająca wnętrze salonu w Berghof, rezydencji Hitlera nieopodal Berchtesgaden. „Wenus i Amor” wisi nad kominkiem.

Stan obrazu w latach czterdziestych XX w. znacznie odbiegał od pierwotnego. Obraz powiększono, by dopasować go do barokowej ramy, a na doszytym pasie płótna domalowano roślinność. Powiększono również czerwone prześcieradło, na którym leży bogini, tym samym nieco ją nim przykrywając i „odchudzając”. Wreszcie – całe lico malowidła pokryto barwionym złocistym werniksem, tłumiąc oryginalne, chłodne i intensywne barwy. Galeryjny ton, rutynowo nakładany w XIX i na początku XX w. na obrazy, miał uspokoić ich piękne, bogate kolory, spatynować i ocenzurować ich splendor. Zagłuszyć go. Kolor wszak również działa na zmysły.

Podczas niedawnej konserwacji przeprowadzonej w Muzeum Narodowym w Warszawie usunięto z obrazu barwiony werniks i przemalowania, a powiększający kompozycję pas płótna ukryto pod ramą. Malowidło z odzyskanymi chłodnymi, intensywnymi barwami zawisło na białych ścianach galerii obok innych weneckich dzieł z XVI i XVII wieku. Obraz odzyskał swój malarski blask, ale oczy widzów ślizgają się z obojętnością po „tłustym” ciele Wenus.

Czyżby Hitler był ostatnim mężczyzną, który patrzył na obraz pożądliwie, rozprawiając o nim ze znawcą sztuki Hermannem Göringiem (czyli, jak zalecał Mancini – z przyjacielem, który się nie gorszy). A może obfita piękność zamąciła rozum alianckim żołnierzom, którzy, najpewniej przez pomyłkę, zapakowali w maju 1946 r. „Wenus i Amor” do skrzyń z dziełami sztuki jadącymi do Warszawy.