Przybysze z innej planety zawsze stanowili wygodną metaforę – co najmniej od chwili, w której radiową „Wojnę światów” Orsona Wellesa z 1938 roku zinterpretowano jako aluzję do nieprzygotowania USA do zbliżającej się wojny z Niemcami (samą powieść H.G. Wellsa z 1898 r. również odczytywano jako ostrzeżenie – przed potencjalną inwazją imperialnych Niemiec na Wielką Brytanię). Szczyt politycznego zaangażowania SF przypadł na lata pięćdziesiąte. W książkach i filmach pełno było odniesień do zimnej wojny i nuklearnego zagrożenia. Dzieła takie jak „Earth vs. the Flying Saucers” (1956), „Killers from Space” (1954) czy pierwsza filmowa adaptacja powieści Wellsa z 1953 roku zdawały się ostrzegać przed dysproporcją sił między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi. Kosmici przejmujący tożsamość ludzi we „Władcach marionetek” Roberta Heinleina (1950) czy „Inwazji porywaczy ciał” (1956) uosabiali strach przed rzekomo wszechobecną komunistyczną infiltracją. I choć czasami Obcy przybywali na Ziemię w szlachetnych zamiarach – by ostrzec ludzkość przed obranym kursem na samozagładę („Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, 1951) albo by pomóc jej wstąpić na wyższy poziom świadomości („Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke’a, 1953) – na ogół ich celem był atak, zniszczenie i podbój naszej planety.
„Dystrykt 9”, reż. Neill Blomkamp. USA 2009,
w kinach od 9 października 2009W kolejnych dekadach wątki polityczne w filmach o kosmitach zanikły, a przynajmniej zeszły na dalszy plan. W przeciwieństwie do literatury SF kino tego gatunku skupiło się przede wszystkim na widowisku i akcji, czyli szeroko pojętym efekciarstwie (czasem lepszym, jak w kolejnych częściach „Obcego”, a czasem gorszym, jak w „Dniu Niepodległości”). Próby nawiązania do poważniejszych społecznych, kulturowych czy politycznych problemów nie kończyły się zazwyczaj powodzeniem (rzecz jasna, zdarzały się wyjątki, jak choćby „Otchłań” Jamesa Camerona). Nie sprawdziły się też remaki klasyków, co widać choćby po „Dniu, w którym stanęła Ziemia” (2008) czy „Inwazji” (2007). Podwójna zatem chwała twórcom południowoafrykańsko-nowozelandzkiego (sic!) „Dystryktu 9” (debiutującemu reżyserowi, Neillowi Blomkampowi i producentowi, Peterowi Jacksonowi) za równoczesny powrót do korzeni SF, a zarazem wymyślenie czegoś naprawdę oryginalnego.
Mimo pewnych wad wykonania, o których dalej, pomysł jest prawdziwie rewelacyjny i rewolucyjny zarazem. Statek Obcych bodajże pierwszy raz w historii ląduje bowiem nie nad jakimś Nowym Jorkiem czy innym Waszyngtonem, ale nad metropolią w kraju „rozwijającym się” – Johannesburgiem (proszę sobie wyobrazić, jak strasznie oburzeni muszą być tym faktem nowojorczycy). W dodatku, mimo że pojazd kosmitów wygląda niemal zupełnie jak spodek najeźdźców z „Dnia Niepodległości”, Obcy ani nie pragną ludzkiej krwi, ani nie przybywają nas oświecić. Ot, wyniszczeni chorobami, pozbawieni paliwa, być może zagubieni w kosmosie, szukają na Ziemi schronienia. Tylko tyle, ale – jak się okazuje – aż tyle.
Umieszczeni w obozach dla uchodźców, które szybko zamieniają się w slumsy (tytułowy Dystrykt Dziewiąty), są traktowani jak istoty najgorszej kategorii, wykorzystywani i upokarzani. Świetnie pokazuje to pierwsza część filmu, stylizowana na fikcyjny dokument, mockumentary. Kamera śledzi głównego bohatera (a raczej, zważywszy na jego bezbrzeżną antypatyczność, antybohatera), przygłupiego urzędasa Wikusa van de Merwe, który z biurokratyczną gorliwością stara się dokonać „legalnej” eksmisji Obcych („pan tu podpisze pazurem”), zmusić ich, by „dobrowolnie” przenieśli się do lepszego, rzekomo, obozu. I choć działania Wikusa i jego ekipy przyprawiają o ciarki, to i tak nic w porównaniu z tym, co dzieje się z Obcymi poza wzrokiem opinii publicznej.
Znakomite są obserwacje relacji między rasami: ludzie określają kosmitów obraźliwym mianem „krewetek” i dla własnej wygody „piętaszkują”, nazywając ziemskimi imionami – nie starają się ani trochę poznać kultury przybyszów. Przekupują kosmiciątka słodyczami, a dorosłych kocim jedzeniem w puszkach, które działa na nich jak narkotyk. Skojarzenia z działalnością europejskich kolonizatorów czy amerykańskich osadników nasuwają się same, podobnie jak – ze współczesnych analogii – Gaza, Guantánamo czy nieistniejące już Bantustany. Otóż właśnie umiejscowienie akcji w RPA, kraju tak silnie naznaczonym piętnem rasowej segregacji, jest niewątpliwie zabiegiem przewrotnym, ale tylko dodaje „Dystryktowi 9” prawdziwości.
Sam tytuł filmu nawiązuje do Dystryktu 6, dzielnicy Kapsztadu, z której w latach siedemdziesiątych eksmitowano 60 tysięcy czarnoskórych i kolorowych mieszkańców, żeby przekształcić okolicę w region tylko dla białych. „Krewetki” trzymane są w ścisłej separacji od ludzi, wszechobecne są napisy „obcym wstęp wzbroniony” czy „tylko dla ludzi”. Obcy zostają poddani zwykłemu apartheidowi, tym razem jednak jednoczącemu przeciw nim białą i kolorową ludność RPA. Pikanterii dodaje fakt, że wypowiedzi domagających się wyrzucenia Obcych są w dużej części autentycznymi odpowiedziami mieszkańców tego kraju na pytania dotyczące imigrantów z Zimbabwe czy Nigerii. Gdy Wikus, potomek burskich kolonizatorów, mówi Obcemu: „musicie odejść, to nasza ziemia”, jego pomocnik, czarnoskóry Fundiswa, patrzy na swojego szefa niemal z niedowierzaniem, czy się aby nie przesłyszał.
Mimo pewnej nachalności politycznego przekazu – równoczesnej krytyki polityki antyimigracyjnej oraz działań wielkich korporacji – „Dystrykt 9” unika jednak, na szczęście, czarno-białego (nomen omen) podziału. Ludzie zachowują się wobec Obcych paskudnie, ale i Obcy nie są specjalnie sympatyczni – ich wygląd, podobnie jak ich zwyczaje rozrodcze, żywieniowe i higieniczne, są dość obrzydliwe. Daleko im też do dobrotliwych pacyfistów w rodzaju E.T., nie mają żadnego problemu ze stosowaniem przemocy i to nie tylko w samoobronie. I choć nie usprawiedliwia to, rzecz jasna, zachowania ludzi, to z pewnością czyni je wiarygodniejszym.
Odnośnie wiarygodności – szkoda trochę, że skupiając się wyłącznie na wątku kosmitów-imigrantów, Blomkamp zaniedbuje inne polityczne aspekty pierwszego kontaktu z Obcymi. Jak lądowanie „krewetek” wpłynęło na realny apartheid? A na przebieg zimnej wojny? Obcy przylecieli na Ziemię w latach osiemdziesiątych, więc na pewno nie pozostało to bez znaczenia. Kosmici zignorowali, co prawda, Waszyngton, ale nie wydaje mi się, by Waszyngton zignorował kosmitów. Brakuje choćby słowa o tym, jak na te wydarzenia zareagowali Amerykanie i reszta społeczności międzynarodowej.
Na wszystkie te pytania można było spróbować ciekawie odpowiedzieć w przyjętej i znakomicie się sprawdzającej konwencji udawanego dokumentu. W jednej trzeciej filmu zostaje ona jednak zarzucona na rzecz mniej lub bardziej standardowego kina akcji. Jest ono wprawdzie wciąż atrakcyjne, ale niestety wymusza porzucenie głębszej socjopolitycznej analizy. Jednak nawet i tu pojawia się ważny wątek: kwestia czystości rasowej. Tak jak w czasach apartheidu kropla „nie-białej” krwi stygmatyzowała i wyrzucała poza obręb białej, zadowolonej z siebie społeczności, tak Wikusowi wystarcza przypadkowy kontakt z DNA Obcych, by stać się metysem, a przez to ściganym wyrzutkiem.
„Dystrykt 9” jest jednym z najambitniejszych – jeśli nie najambitniejszym – filmem SF ostatnich lat. Ponieważ jednak inteligentne mockumentary nie sprzedałoby się tak dobrze jak kino akcji, współproducent filmu, nieoceniony dla kultury popularnej Peter Jackson, dopilnował, by zachować zdrową proporcję między tymi dwoma gatunkami – jednocześnie zapewnić niegłupią rozrywkę i zadbać o wyniki sprzedaży. Trochę szkoda, że aż tyle energii poświęcono drugiemu – gdyby zrobiono odwrotnie, mógłby pewnie być to film jeszcze lepszy. Mimo to „Dystrykt 9” przywraca nieco już przygasłą wiarę w kino tego gatunku. Czy jest to zapowiedź zmian? Czy rzeczywiście w science fiction efekciarstwo oddaje pole, pozwalając wrócić inteligentnemu kinu? Niedługo zapowiadany wielki powrót Jamesa Camerona, „Awatar”. Miejmy więc nadzieję.