„G.I. Joe: Czas Kobry”, reż. Stephen Sommers

Piotr Tarczyński

Twórcy „G.I. Joe” nie zdają sobie sprawy z anachroniczności przyjętej konwencji i z faktu, że największe sukcesy odnoszą współcześnie filmy świadome własnego idiotyzmu

Jeszcze 1 minuta czytania


Od momentu wynalezienia kinematografii katalog tego, co można ekranizować, szybko się poszerzał. Zaczęło się od wydarzeń historycznych, dramatów, literatury pięknej i popularnonaukowej, a nawet dzieł sztuki, stosunkowo niedawno przyszły komiksy, gry komputerowe, wreszcie okazało się, że i serie zabawek mogą zostać przeniesione na ekran. Do niedawna były to wyłącznie animacje, ale rozwój efektów specjalnych sprawił, że przeszkody techniczne zostały usunięte. Po tym jak nakręcono dwa kinowe filmy o Transformersach®, tylko kwestią czasu było pojawienie się ekranizacji kolejnych linii zabawek firmy Hasbro®. A ponieważ My Little Pony® czy ciastolina Play-Doh® z różnych powodów nie są najlepszym materiałem na wysokobudżetową, nieanimowaną superprodukcję, wybór padł na jedną z ulubionych zabawek amerykańskich chłopców, idealnie nadającą się do sfilmowania. G.I. Joe® to plastikowe figurki żołnierzyków, które – uzbrojone w plastikowe lasery i inną superskomplikowaną broń – zmagają się z Kobrą, tajnym, plastikowym syndykatem zbrodni, pragnącym, rzecz jasna, przejąć władzę nad światem.

„G.I. Joe: Czas Kobry”, reż. Stephen Sommers.
USA 2009, w kinach od 7 sierpnia 2009
Stephen Sommers, reżyser dwóch pierwszych części „Mumii”, stworzył film, który jest nieustającą paradą efektów specjalnych, często – zaskakująco – kiepskiej jakości. Przy produkcji filmu chyba w ogóle postanowiono zrezygnować z elementów natury, toteż w „G.I. Joe” komputerowo wygenerowane jest prawie wszystko: piasek, lód, woda, sprzęt wojskowy, samoloty, statki, a nawet Praga przerobiona tak, by imitować Paryż. W dodatku, ze względu na sporą brutalność, film niezbyt nadaje się dla dzieci – ale to nie problem, bo prawdziwymi odbiorcami mają być raczej ich ojcowie, którzy, tak się nieprzypadkowo składa, będąc w wieku swoich synów, sami bawili się figurkami dzielnych komandosów. „G.I. Joe” ma im przypominać dzieciństwo i skłonić do kupienia pociechom najnowszych zabawek z tej serii, żeby i one mogły doświadczyć podobnej radości.

Od pewnego już czasu u producentów można zaobserwować myślenie prawdziwie totalne. Bez względu na to, jaki jest punkt wyjścia – książka („Harry Potter”®), komiks („Spiderman”®) czy gra komputerowa („Tomb Raider”®) – szybko realizowane są wszystkie pozostałe wersje, wśród których film jest tylko jednym z wielu produktów, niekoniecznie najważniejszym. Ma być przede wszystkim atrakcyjną reklamówką. A zasadnicza radość jest tak naprawdę pozafilmowa i płynie raczej z konsumpcji gier, komiksów czy nawet – dla ambitniejszych – książek, z których możemy poznać przeszłość naszych plastikowych bohaterów. Przyszłość, to jasne, jest zarezerwowana dla sequeli. „G.I. Joe” już ma zaplanowane dwa.

Taka strategia marketingowa, nawet jeśli patrzymy na nią niechętnie, jest jakoś zrozumiała i do przyjęcia – w przeciwieństwie do nieznośnego braku dystansu twórców do sprzedawanego produktu. Szczególnie widać to w zestawieniu z „Team America: World Police”, animowaną, kukiełkową parodią sensacyjnych megaprodukcji autorstwa twórców „South Park”, do której „G.I. Joe” pod wieloma względami jest bardzo podobny – i to do tego stopnia, że w obu filmach ofiarą terrorystów i dzielnych Amerykanów pospołu pada wieża Eiffla. Tam jednak, gdzie w obliczu absurdalnej sytuacji (przez nikogo nieproszona banda Amerykanów demoluje, co się da, ze szczególnym uwzględnieniem Paryża) „Team America” utrzymuje dystans i stosuje satyrę (bezlitośnie kpiąc zarówno ze Stanów Zjednoczonych, grających rolę światowego żandarma z wdziękiem słonia w składzie porcelany, jak i z antywojennych aktywistów, ze sławami Hollywood na czele), „G.I. Joe” zachowuje nienaturalną powagę; jak gdyby jego twórcy nie zdawali sobie sprawy z anachroniczności przyjętej konwencji i z faktu, że największe sukcesy odnoszą właśnie filmy świadome własnego idiotyzmu – np. „Iron Man” czy wspominane „Transformers”.

Na tle tej rażącej sztucznością i naiwnością scenerii występują pacynki – męskie i żeńskie, przystojne (jak Channing Tatum) i urodziwe (jak Sienna Miller). I to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia, strawne w charakterze durnego letniego odmóżdżacza, gdyby nie potwornie irytująca próba nadania postaciom (opierałbym się przed nazywaniem ich „bohaterami”) pozorów głębi – przekonania widzów, że Duke® (nr seryjny 234-55-GI89) czy Rip® (nr seryjny 845-99-WA76) są czymś więcej niż plastikowymi figurkami w nowych, atrakcyjnych opakowaniach. Kolejne kukiełki doświadczają zatem wzruszających retrospekcji, z których dowiadujemy się, jakież to nieszczęście naznaczyło ich życie i dlaczego są, jacy są – mamy niespełnioną miłość, rodzinną tragedię, rodową vendettę i ciężkie dzieciństwo. Plastikowa trauma goni plastikową traumę, każda ma swoje dwie minuty. Ot, kolejna funkcja live-action figures – w końcu mogą strzelać, mogą się kamuflować, dlaczego nie miałyby również przeżywać traum? Jest tylko jeden szkopuł: nie staną się przez to bardziej ludzkie. Za to z pewnością nudniejsze.