Kino masturbacyjne

Kino masturbacyjne

Piotr Tarczyński

W „Transformersach” widać entuzjazm, w „Terminatorze” – znudzenie. Wszyscy biorą udział w orgii zniszczenia, ale muszą symulować podniecenie, bo nikogo już ona nie kręci

Jeszcze 2 minuty czytania


Na ekrany kin weszły niemal równocześnie dwie superprodukcje o wielkich robotach, które aż proszą się, żeby spróbować je ze sobą zestawić. Wpadł też chyba na ten pomysł dystrybutor, bo już w kilku miejscach widziałem obok siebie billboardy z płynnie przechodzącymi w siebie plakatami obu filmów.

Na tym zresztą polega podstawowy problem – dotychczas „Transformersy” i „Terminatory”, mimo pewnych podobieństw, charakteryzowały się zupełnie różnymi poetykami. O ile w tych pierwszych chodziło wyłącznie o destrukcję, drugie były kinem SF z ambicjami, miały do powiedzenia coś więcej: ich akcja działa się „dziś”, ale „przyszłość” była realna i groźna. Skupiały się na roli, jaką odgrywa czas: możliwości odwrócenia jego biegu, uniknięcia nieuniknionej apokalipsy. Filmy znakomicie łączył klasyczny już lęk przed nuklearną zagładą oraz nowoczesny strach przed buntem maszyn, które sami stworzymy. Opowiadały o robotach wyglądających jak ludzie (no, prawie jak ludzie – jak Arnold Schwarzenegger), które jednak działały z lodowatą, mechaniczną precyzją. W quasi-ludzkim opakowaniu kryła się bezlitosna maszyna, która jedynie czasem próbowała odnaleźć w sobie człowieka. W „Transformersach” odwrotnie, bo to w wielkich, zmiennokształtnych ciężarówkach, samochodach i lodziarkach kryły się ludzkie charaktery, nawet jeśli niezbyt skomplikowane.

Tymczasem w czwartej odsłonie „Terminatora” (pozbawionej numerka oraz noszącej dość niezrozumiały, ale zgodny z najnowszą modą nazewniczą dwuczęściowy tytuł „Terminator: Ocalenie”) ta różnica się zaciera – mamy pełno wielkich, złowrogich robotów, które różnią się od Transformersów właściwie jedynie kolorem i równie profesjonalnie niszczą wszystko dookoła. Ta zmiana pociągnęła ze sobą całą resztę – jest to kolejny jaskrawy przypadek, gdy kultura popularna w myśl zasady „bardziej, więcej, prościej” zjadła samą siebie, redukując klasykę kina science fiction do poziomu bezmyślnej nawalanki, kolekcji zabawek i popisu efektów specjalnych, które, jako żywo, już chyba niczym nie są w stanie zaskoczyć.

Co gorsza, choć oba filmy są proste jak noga od stołu, pod każdym względem lepiej wypada „Transformers 2” (właściwie też bez numerka, „Transformers: Zemsta Upadłych”, choć tytułowy „Upadły” jestjeden), który nie tylko jest lepiej zrealizowany, ale i nie pretenduje do bycia czymś więcej, niż jest.

„Transformers: Zemsta upadłych”,
reż. Michael Bay. USA 2009,
w kinach od 24 czerwca 2009
Scenariusz „Transformers 2” (napisany przez Roberto Orciego i Alexa Kurtzmana, tych samych, którzy tchnęli nowego ducha w ostatniego „Star Treka”) nie grzeszy inteligencją, ale zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Akcja polega co prawda na skakaniu od jednej sekwencji walki i zniszczenia do kolejnej, jest w niej jednak jakaś dramaturgia, zmiany nastrojów i, co ważne, dialogi. Przeważnie bezbrzeżnie głupie, ale kilka razy zostałem miło zaskoczony, gdy jakaś klisza była wypowiadana w sytuacji, w której – zgodnie z wszelkimi regułami tego typu kina – nie powinna się była znaleźć. Dowcipy, choć są to zazwyczaj grubo ciosane seksualne aluzje, potrafią rozbawić swoją bezczelnością, a na szczególną uwagę zasługuje stary, zardzewiały, rzucający freudowskimi analizami dziadek-robot, który niemal kradnie drugą połowę filmu. Pojawiają się też mniej lub bardziej inteligentne nawiązania do klasyki, na czele z „Odyseją kosmiczną” i „Indiana Jonesem”, co akurat może być zasługą producenta, niejakiego Spielberga.

„Terminatora” napisali z kolei John Brancato i Michael Ferris, twórcy obsypanej Złotymi Malinami „Catwoman”, zdający się najwidoczniej uważać, że dialog tozbędny relikt minionych czasów. Do tego wszystko jest śmiertelnie poważne i do bólu patetyczne, w filmie brak choćby cienia autoironii, która tak dobrze sprawdzała się w poprzednich „Terminatorach”.

Jeszcze gorzej dla „Terminatora” wypada zestawienie reżyserów. Michael Bay nie jest, to jasne, reżyserem wybitnym, ale w swoim gatunku potrafi być twórcą bardzo dobrym, a w porównaniu z panem McG (już samo używanie takiego pseudonimu bardzo źle świadczy o człowieku), jawi się geniuszem. Ten drugi, twórca kilku reklam, teledysków oraz dwóch zasłużenie niesławnych remake'ów „Aniołków Charliego”, lubuje się w chaotycznym machaniu kamerą i jest absolutnie pozbawiony umiejętności konstruowania całości z pojedynczych sekwencji – film sprawia wrażenie bezsensownie pociętego, a następujące po sobie sceny nie wynikają logicznie z poprzednich.

Najważniejszą z różnic jest jednak poziom uczciwości. Bay nie ukrywa, że kręci film dla nastolatków i niespecjalnie dojrzałych miłośników motoryzacji, którzy przyszli zobaczyć nie dzieło filmowe, ale orgię destrukcji. Jest przy tym wierny swojemu stylowi, który – czy się on komuś podoba, czy nie – jest charakterystyczny i, przy poddaniu się konwencji, może być bardzo atrakcyjny. „Transformersy” dają wszystko to, czego się po nich spodziewa ich widownia: wybuchy, zniszczenia i samochody; wszystko to, co kręci nastoletnich chłopców. No, może nie wszystko, ale film ocieka też seksem. Roi się w nim od erotycznych dowcipów i kobiet, spełniających wyłącznie funkcję atrakcyjnego rekwizytu, na czele z Megan Fox, która grać nie umie za grosz, ale przez cały film wdzięczy się, ani na chwilę nie zamykając nabłyszczykowanych ust.

Lubieżność, z jaką kamera filmuje kobiety, w niczym jednak nie umywa się do tej, z jaką odnosi się do samochodów i, nade wszystko, wojska. Prawdziwym fetyszem Baya są bowiem czołgi, samoloty i wszelkiej maści sprzęt wojenny, którego całą masę widzimy na ekranie, wszystko to filmowane z nabożną fascynacją i perwersyjną namiętnością – w drugiej połowie filmu niemal w każdym ujęciu słychać, jak kamera dyszy z podniecenia. Stwierdzenie, że „Transformersy” to kino rozrywkowe, to spory eufemizm, przypominający określenie burdelu „salonem masażu”. Jest to kino masturbacyjne, w którym większość widzów płci męskiej znajdzie dla siebie odpowiedni obiekt fascynacji: mali chłopcy – wielkie roboty, nieco starsi – samochody, dorastający – piersiaste dziewczęta, ich ojcowie – wszystko to, a dodatkowo jeszcze militaria. I jak z pornografią – na dłuższą metę jest to męczące, ale przez jakiś czas, ze względu na sporą atrakcyjność wizualną, może być na swój sposób pociągające.

„Terminator: Ocalenie”, reż. McG. USA
2009, w kinach od 5 czerwca 2009
„Terminator” nieudolnie pozoruje głębię, której nie ma za grosz. Zamiast przyznać, że chodzi wyłącznie o skorzystanie na odgrzanej przez pierwsze „Transformersy” fascynacji widzów wielkimi robotami, za pomocą steku banałów („My, ludzie, walczymy, ponieważ mamy serca/duszę/uczucia” itp.) i obciachowego instrumentarium (nieme dziecko i stara, mądra hipiska) próbuje się ukryć absolutną pustkę. Najpełniej widać to w zupełnie nieznośnym zakończeniu, gdzie cyborg (całkiem nieźle grający Sam Worthington) oddaje swoje serce, by ratować człowieka  (Christiana Bale’a, który z nieustannym cierpieniem wypisanym na twarzy zaczyna wyrastać na drugiego po Nicolasie Cage’u męczennika Hollywood). Sęk w tym, że nas, widzów, ów człowiek nic a nic nie obchodzi.

Jeśli w tę stronę ma iść ta, dobra niegdyś, seria, to znacznie rozsądniejszy wydaje mi się kierunek obrany w „Transformersach”, gdzie to człowiek (również niewzbudzający w widzach żadnych emocji Shia LaBeouf) poświęca swoje życie (na szczęście zostaje wskrzeszony przez Boga, który jest – uwaga – megatransformersem), by ratować przywódcę szlachetnych Autobotów. Cóż, tak widać musi być, skoro roboty lepiej grają (sic!), przejawiają bardziej wiarygodne uczucia i ogólnie są znacznie ciekawsze niż ludzie. W „Terminatorach” złowrogi SkyNet chce się pozbyć ludzi, by ci nie mogli zagrozić maszynom. Bez obaw – z pomocą McG i Michaela Baya maszyny już rządzą i nic nie wskazuje na to, by miały jakąś konkurencję.