Pomieszanie rzeczywistości

Rozmowa z Katarzyną Kozyrą

Robiąc coś, sama muszę się wystawić. Niektóre rzeczy można powiedzieć tylko własnym kosztem. Przekraczam granice, których innym nie mogłabym kazać przekroczyć

Jeszcze 3 minuty czytania

JOANNA WICHOWSKA: Projekt „In Art Dreams Come True” bardzo się przez te sześć lat rozrósł. Czy kiedy go zaczynałaś, miałaś w głowie wizję całości czy tylko jakieś wstępne założenia: oddajesz się w ręce Glorii Viagry, berlińskiej drag queen i Maestra Grzegorza Pitułeja, śpiewaka operowego, i oni uczą cię swoich specjalizacji?
KATARZYNA KOZYRA: Zamysł był taki, że powstaje film o tym, jak się przekształcam. Kozyra bierze lekcje śpiewu operowego i lekcje…  powiedzmy, kobiecego zachowania, a to, jak się pod ich wpływem zmienia, jest dokumentowane. Tyle wiedziałam. Zaczęłam się spotykać z Maestrem i z Glorią. Myślałam, że zrobię ten projekt w rok. Założyłam optymistycznie, że w tym czasie można się nauczyć śpiewać i że taka intensywna praca przez rok zrobi ze mnie kogoś innego. Kiedy już w to weszłam – zaczęły pojawiać się coraz to inne rzeczy do eksplorowania.

Lekcje u Glorii i Maestra polegały w jakimś stopniu na przymierzaniu masek: oni cię uczą, jak się poruszać, jakie nosić ciuchy, jaki makijaż stosować. Budują ci nowy image. Przejmujesz zewnętrzny sztafaż, ale to ciągle ty – i my to widzimy.
Kiedy zakładasz maskę, czujesz się bezpieczniej: jesteś ukryta, nie widać cię. Z drugiej strony – cały czas jesteś świadoma, że ta maska do ciebie nie przystaje. To jest taka dziwna telepka, która prawdopodobnie buduje performance. Na początku jeszcze chyba tego nie wiedziałam. Brałam lekcje, chociaż to nie było tylko przyswajanie technicznych umiejętności. Na przykład spotkanie z Maestrem to zderzenie z kimś, kto pół życia spędził na scenie i jego myślenie jest po prostu kompletnie inaczej sformatowane niż moje. Musiałam w jego świat przeniknąć, próbować zrozumieć ten jego format, a on z kolei musiał swoje sformatowanie jakoś rozluźnić. Ludzie z opery, z baletu, z teatru mają gdzieś głęboko zakodowane, że należysz do innego świata. Ty jesteś po jednej stronie, ja jestem po innej: gramy swoje role. Pracując z różnymi ludźmi stamtąd, wciąż na nowo się z tym spotykałam. Mam wrażenie, że oni nigdy ci do końca nie zaufają. Zawsze będziesz kimś, kto stoi po drugiej stronie.

Dlaczego właśnie opera, co cię w niej pociągało: ostentacyjna sztuczność, konwencjonalność? Opera uparcie korzysta z form, które należą do przeszłości.

Katarzyna Kozyra

ur. w 1963, artystka pracująca w dziedzinie sztuk wizualnych i performatywnych, absolwentka germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego (1985-1988), Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (1988-1993l), podyplomowych studiów gościnnych w pracowni nowych mediów Hochschule für Graphik und Buchkunst w Lipsku (1988). Uznawana za jedną z ważniejszych przedstawicielek sztuki krytycznej w Polsce. Laureatka Paszportu Polityki (1997). Jej pracą dyplomową, przygotowaną w pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego była szeroko dyskutowana „Piramida zwierząt”. Kolejne realizacje (wideo-instalacje, fotografie, performance) to m.in.: „Więzy krwi” (1995), „Olimpia” (1996), „Łaźnia” (1997) i „Łaźnia męska” (honorowe wyróżnienie na 47. Biennale w Wenecji w 1999), „Święto wiosny” (1999 – 2002), „Lekcja tańca” (2001), „Lords of the Dance”(2002), „Chłopcy” (2001-2002), „Kara i zbrodnia” (2002), „Twarze” (2005-2006), „Lou Salome” (2005), „The Midget Gallery” (2006). Od 2003 roku realizowała projekt „In Art Dreams Come True”, w którym wcielała się m.in. w role śpiewaczki operowej, drag queen, madonny, femme fatale, cheerleaderki, Kopciuszka. Swoje prace pokazywała na licznych wystawach w wielu krajach.

Dla mnie język opery wcale nie jest archaiczny. Mogłabym powiedzieć, że język filmowy jest archaiczny, że kino jest podległe konwencjom, jakimś martwym wzorcom. Masz tę wersję hollywoodzką, sztywne zasady, co i jak opowiadać, i oni ci tam niby odgrywają rzeczywistość. Dla mnie to jest jakiś obciach. Myślę, że taki wzorzec jak film hollywoodzki, na który ludzie pędzą z wywieszonym ozorem, może być tak samo sztuczny i o wiele bardziej nudny niż dobrze zrobiona opera. Opera niesamowicie rozbudza wyobraźnię. Sprawy takie jak miłość, śmierć, emocje – to wszystko jest pokazane w wyśrubowanej, wydestylowanej formie, ale to dla mnie nie znaczy, że zafałszowanej albo nieprzystającej do rzeczywistości.

Wszystko jest oparte na konwencji.
Może mam teraz taki czas, że wszędzie wokół siebie widzę konwencję, w tym, jak się ludzie wobec siebie zachowują też. A opera – jeśli jest dobrze, sugestywnie zrobiona – wydaje mi się czymś absolutnie prawdziwym. Na operze potrafię się autentycznie wzruszyć. To, co się dzieje na scenie, mogę przeżywać jak coś, co się wydarza w rzeczywistości. Dla mnie to się właściwie staje rzeczywistością. Nie umiałabym ocenić, gdzie się kończy prawdziwość, a zaczyna sztuczność – nie tylko w operze zresztą. Sztuczne, prawdziwe – te światy mi się ostatnio trochę mieszają.

W „Summer’s tale”, filmie zamykającym projekt, Gloria i Maestro giną. Ale generalnie ten film jest zaskakująco zabawny. Wprawdzie konsekwentnie stawiasz te same pytania o płeć, tożsamość, kobiecość, męskość, o trwałość jakichś pozornie ustalonych wzorców – ale robisz to w zdecydowanie lżejszej formie.  
W lżejszej formie, ale chyba jest tu ciągle wyraźnie powiedziane, co myślę o sformatowanym świecie, prawda? Kiedy się mówi o czymś w takiej zabawowej formie, to sygnał, że się to coś oswaja i przetrawia. A zabawne chyba nie znaczy mniej ważne. Często jest nawet na odwrót: zabawniejsze bywa mocniejsze. Poza tym staram się nie powtarzać form, po prostu wolę wejść w coś, czego jeszcze nie znam, nie umiem. Ten film to było poważne wyzwanie: trzeba było wymyśleć konsekwentną narrację, fabułę i zaangażować w to całą machinę filmowo-produkcyjną.

Żywioł zabawy był w jakiś sposób obecny w całym projekcie – ale to taka zabawa na ostrzu noża. Dobrowolnie wchodzisz w sytuacje bardzo niewygodne, upokarzające. Tak naprawdę ciągle mówisz o przemocy, której zresztą ty sama jesteś obiektem.
Bo jakoś wszędzie tę przemoc widzę. Wydaje mi się, że człowiek cały czas ma do czynienia z przemocą. Nie chodzi o przemoc ewidentną, że ci ktoś dajmy na to w nos zapoda, ale o jakąś ustawiczną presję, przepychankę. To się dzieje bez przerwy. Ja przynajmniej czuję się cały czas w sytuacji opresji.

W kolejnych częściach „In Art…” sama stawiasz się w roli ofiary. W „Lekcji śpiewu” Maestro znęca się nad tobą, w „Koszmarze” publiczność cię ignoruje, w „Winter’s tale” Gloria dmucha ci w twarz dymem z papierosa, w „Kastracie” obcinają ci doczepionego penisa… Nie chciałabyś czasem powierzyć tej roli komuś innemu?
Wiesz, chętnie bym ją komuś powierzyła i nawet mogłyby z tego wyjść rzeczy fajniejsze, bo miałabym większą kontrolę nad formą. Ale po prostu nie jestem tym typem. Już dawno nauczyłam się, że sama muszę się wystawić, jeśli chcę coś zrobić. Niektóre rzeczy można powiedzieć tylko własnym kosztem. A przy okazji można wtedy pozwolić sobie na więcej, można przekraczać granice, których komuś innemu nie mogłabym przecież kazać przekroczyć. Można je przekraczać inaczej, bo ja wiem… śmielej, biorąc odpowiedzialność na siebie. Z drugiej strony to też jest rodzaj konformizmu czy wygody: łatwiej być odpowiedzialnym za siebie niż za innych.

Używasz w tym projekcie bardzo różnych form. Są instalacje, fotografie, filmy, performance, happeningi, wideoklipy, procesje w plenerze, występy w klubach. Rzecz dzieje się w różnych krajach. Da się z tego zmontować całość, którą można pokazać za jednym razem?
Pokazywałam już całość projektu, chociaż jeszcze bez „Summer’s tale”. Zauważyłam, że zupełnie inaczej to działa, kiedy się pokazuje – tak jak to było dotychczas – każdą część na oddzielnym nośniku: oglądającym trudniej się wówczas skupiać na pojedynczych częściach, muszą sobie jakoś torować drogę wśród symultanicznych projekcji, a zupełnie inaczej, kiedy narzuca się chronologię. Sama zostałam ostatnio zmuszona do tego, żeby obejrzeć wszystkie składniki „In Artsa” jeden po drugim. Kiedy się to ogląda w ten sposób – jednym ciągiem, po kolei – ta praca robi się bardziej zrozumiała jako całościowa przygoda, opowieść na maksa pokręcona. Niektóre poszczególne realizacje może na tym tracą, za to inne, te które wydawały się mniej udane, nagle zaczynają się uzasadniać. Widać, jak ewoluuje forma, jak ja sama się zmieniam.

Katarzyna Kozyra „Summer’s tale”,
fot. Marcin Oliva Soto
Zaczynałam od domowej prawie dokumentacji, robionej właściwie bez środków, a skończyłam na scenariuszach, poważnych produkcjach. Oglądając ten zmontowany materiał, złapałam się na tym, że dla mnie poszczególne części istniały dotąd osobno. Robiłam jedną, potem drugą, kolejną, nie myśląc jakoś szczególnie intensywnie o tym, że mają tworzyć całość, na dodatek wewnętrznie spójną. One oczywiście jak najbardziej działają osobno; niektóre nawet fajnie istnieją w oderwaniu od reszty, inne – mniej fajnie, ale kiedy je poskładałam do kupy i przestawiłam trochę kolejność, na nowo przypomniałam sobie
i zobaczyłam sens pierwszego zamierzenia, żeby zrobić z tego film.

Składając to w całość, zmieniałaś chronologię wydarzeń?
Bardzo nieznacznie: niektóre z elementów „In Artsa” powstawały prawie jednocześnie, więc to nie jest jakaś duża ingerencja. Kiedy jeszcze myślałam, że „Kastrat” będzie ostatnią częścią, nakręciliśmy krótki film „In Art Dreams Come True – document”. Są tam wypowiedzi różnych osób – Maestra, Glorii, ale też ludzi związanych z projektem produkcyjnie albo emocjonalnie. Każdy z nich krótko opowiada o tym, co się działo, co na ten temat myślał. Dotąd nie ceniłam tej, nazwijmy ją, dokumentacji procesu. Teraz, komponując całość, wstawiłam ten dokument na sam koniec. Funkcjonuje jako komentarz i dodaje chyba jeszcze kolejne poziomy zakręcenia. Rzeczywistości się mieszają: pojawia się pytanie, co tu właściwie było „fejkiem”, co było zagrane sobą, a co wykreowane, gdzie jest autentyczne przeżycie, a ile jest w tym pozy. Jeszcze bardziej się to wszystko zapętliło.

No właśnie, w tym dokumentującym filmie puentą są twoje słowa: „Tańczenie, śpiewanie, gra aktorska – są dla wszystkich. I z takiej mojej wszechmocy rodzi się przekonanie, że za co bym się nie wzięła – wszystko mi się uda, bo potencjalnie jestem utalentowana w każdej dziedzinie”.  Mówisz to na poważnie czy żartobliwie, z ironią?
Pewnie i tak, i tak. Wiadomo, że nie mówiłam tego absolutnie na serio. Wiele osób zresztą radziło mi, żeby tę moją wypowiedź wykreślić. Z drugiej strony myślę, że to po części jest prawda, przynajmniej w tym sensie, że musisz mieć tego rodzaju przekonanie, gdzieś z tyłu czaszki tak właśnie musisz myśleć, żeby w ogóle móc się zmobilizować do czegokolwiek. Inaczej – startujesz z przegranej pozycji. A czy to, co tam mówię, sprawdza się w moim przypadku, czy nie – to jest w ogóle inna kwestia.

Niektóre akcje projektu wychodziły poza mury galerii, teatrów – na plac w centrum Wiednia w „Façade Concert”, na statek i wybrzeże Dunaju w „Madonnie z Regensburga”, na wzgórza wokół miasteczka w „Madonnie z Pelago”. Publiczność bywała przypadkowa…
W Pelago widzami byli częściowo zaproszeni goście, a częściowo zwyczajni mieszkańcy. Robiliśmy ten performance w trakcie miejskiego festynu. Zamierzenie było takie, żeby uczestników festynu zaciekawić. I rzeczywiście, niektórzy chcieli zobaczyć, o co chodzi, przyłączyli się do procesji. Ale na przykład widzami akcji urodzinowej dla Glorii w berlińskim night clubie („Tribute to Gloria” – przyp. redakcji) byli ludzie, którzy w ogóle nie mają nic ze sztuką wspólnego, to był po prostu klub gejowski. Laska robi striptiz w gejowskiej knajpie – co ich to mogło obchodzić?

Nie chciałabyś częściej wychodzić poza krąg wyspecjalizowanych odbiorców sztuki?
Jasne, to w ogóle jest ideał. Wiadomo, że chciałabym trafiać do ludzi niezwiązanych ze światem sztuki, czuć się potrzebna też poza nim, nie tkwić w jakimś jednym formacie. Jak długo można w takim zamkniętym systemie funkcjonować? O tym zresztą jest inny mój projekt – „Midget gallery”, który właściwie kpi sobie z mechanizmów rządzących rynkiem sztuki, z tych wszystkich galerii, biennale, ze świata kuratorów, wystawców, kolekcjonerów. To chyba jedyny z moich projektów, który jest rzeczywiście całkowicie umiejscowiony w systemie, mówi o systemie i tylko dla tego systemu jest czytelny. Zrobiłam go głównie dlatego, że mnie ten system zmęczył.

Na projekcję „Summer’s tale” w prowincjonalnej galerii BWA przyszło dzisiaj trochę tzw. zwyczajnych ludzi…
…którzy bardzo autentycznie potrafią odbierać to, co widzą. Zadają przedziwne pytania, niby głupie, a niezwykłe. Podoba mi się to. Ktoś mnie dzisiaj zapytał po projekcji, czy „Summer’s tale” jest oparta na faktach. Hmmm… Robisz bajkę: trzy wielkie grzyby wyrosły na łące, wykluli się z nich dziwni ludzie, a tu masz pytanie, czy to są fakty. To naprawdę cieszy. Czyli ta pytająca kobieta ma w głowie tak samo popierdolone jak ja: miesza jej się, co jest rzeczywiste, a co jest fikcją. Fajnie! To ja jej mówię, że tak, że jest to oparte na faktach –jasne, że jest.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.