Noc czerni Rzym
fot. B. Sowa / Stary Teatr w Krakowie

Noc czerni Rzym

Joanna Wichowska

Bezwzględna, gęsta od metafor Müllerowska wizja upadku rzymskiego imperium w rękach realizatorów „Anatomii Tytusa” staje się dojmująco aktualna

Jeszcze 2 minuty czytania

Literatura – pisze Heiner Müller – jest jaskinią zbrodni, Szekspir to morderca. „Każdy wers to gwałt, każdy rym to śmierć”. W „Anatomii Tytusa” zbrodnie materializują się w języku, który sam siebie śledzi, w potężnej, skondensowanej dawce poezji, która komentuje samą siebie. Co z taką hiperświadomością tekstu można zrobić na scenie? Co zrobić z precyzyjnym, odmierzonym do najdrobniejszej przerzutni zapisem wszechogarniającej apokalipsy? Za którym, na dodatek, stoi przekonanie, że historia Rzymu jest ostrzeżeniem, bo lubi się powtarzać – Müller cytuje Marksa: „w brzuchu tragedii czyha farsa”.

Bezwzględna, gęsta od metafor Müllerowska wizja upadku rzymskiego imperium (cywilizacji, ludzkości, planety) w rękach realizatorów spektaklu staje się nieodpartym, dojmująco aktualnym scenicznym konkretem. Wojtek Klemm wraz z dramaturgiem Igorem Stokfiszewskim uważnie przedzierają się przez zwarte wersy Müllera, dbając o to, by zawarta w nich groza urzeczywistniała się w skrajnie umownym kształcie, w czystych znakach, w odsłoniętej i wyzyskanej do cna teatralności, ale jednocześnie była grozą znajomą, rozpoznawalną, należącą w całości do naszego świata. I chodzi nie tyle o horror odcinanych rąk i języków, co grozę historii i utrwalonych mocnym klejem tradycji resentymentów i uprzedzeń, które napędzają jej tryby.

Heiner Müller „Anatomia Tytusa”, reż. Wojtek
Klemm
. Stary Teatr w Krakowie, premiera
16 czerwca 2012
Umowne, znakowe i teatralne pokazywanie zbrodni ma jeszcze jedną ważną funkcję. Chroni przed łatwym alibi, jakie daje współczucie odczuwane na widok cudzego cierpienia. „Współczucie wyraża zarówno naszą bezsilność, jak i niewinność” – pisała Susan Sontag. I postulowała, aby „odsunąć na bok współczucie dla ludzi osaczonych przez wojnę i zabójczą politykę, by zastanowić się nad tym, że nasze przywileje są zlokalizowane na tej samej mapie, co ich cierpienie, i że (w sposób, którego wolimy sobie nie wyobrażać) mogą być z tym cierpieniem związane, bo bogactwo jednych może oznaczać nędzę innych (…)”. W spektaklu Wojtka Klemma gra toczy się o uruchomienie tego rodzaju niełatwej wyobraźni.

Krew pije krew

Scenografka Mascha Mazur zbudowała mury Rzymu nie z kamienia, lecz z gładkich kartonów. Odpowiednikiem rzymskich łaźni jest rząd siermiężnych, koszarowych pryszniców, a z boku stoi długa, wypożyczona ze sportowej szatni ławka – ulubionym sportem Rzymian jest przecież wojna. To naszkicowane kilkoma pewnymi kreskami terytorium stara się zachować pozory ładu i trwałości: tekturowe ściany są wprawdzie lekko odchylone od pionu, ale zanim się zawalą – zdąży paść kilka trupów.

Zdyscyplinowana choreografia śmierci odbiera torturom i mordom ich absurdalność i nadaje im rangę symptomu: ludzie katują się nawzajem – Rzym gnije. Gwałt na Lawinii (Paulina Puślednik) pokazany jest jako niekończąca się, zrytmizowana seria chłopięcych zaczepek i dziewczęcego opędzania się od natrętnego dotyku. Obcięte ręce to puste rękawy sukienki. Choreografka, Efrat Stempler strukturyzuje nie tylko przemoc. Rozpacz, wściekłość, upokorzenie też mają swój zestaw gestów: krążenie po kole, albo wyłącznie po liniach prostych, marsz na kolanach. Postacie podlegają zasadom geometrii ruchu, tak jak prawom rzymskiego imperium. A te są bezlitosne: kto nie rządzi – jest niewolnikiem, kto nie chce być niewolnikiem – musi zabijać.

Od much zaczerni się niebo nad Rzymem

W Rzymie, który musi upaść, nie ma niewinnych. Autochtoni i najeźdźcy mają inne odcienie skóry, używają – jak mówi Müller – innych alfabetów: to wystarczy, by nie mogli wyzwolić się z długo hodowanych lęków, przekonania o własnej wyższości albo celebrowania własnej krzywdy. Cywilizacyjna ogłada Rzymian to usankcjonowana stereotypowym wyobrażeniem fikcja, tym bardziej barbarzyńskie okrucieństwo Gotów. Różnica tkwi nawet nie tyle w intencjach, co w układzie sił.

Tytus Andronikus (Jan Peszek) – generał, patriota, zrośnięty z tymi swoimi społecznymi rolami tak bardzo, że na inne role, choćby ojca, nie starcza już miejsca – zabija najpierw w imię Rzymu, potem w imię zemsty. Jego rozpacz jest raczej retoryczna. Tamora (Katarzyna Krzanowska), najpierw poniżona, potem wyniesiona na szczyty – ma bodaj jeszcze poważniejsze powody do zemsty. Jej synowie: Demetriusz (Krzysztof Wieszczek) i Chiron (Grzegorz Grabowski) to nierozgarnięte dzieci, niezwykle groźne, bo – mimo wyniesionej ze szkoły znajomości Owidiusza – nie odróżniające zła od chłopięcej zabawy.

fot. B. Sowa / Stary Teatr w Krakowie

Postkolonialny kac powinien pomóc choć trochę wybielić (!) przynajmniej postać murzyńskiego barbarzyńcy, ale i tutaj nie ma jednoznaczności. Aaron (Wiktor Loga-Skarczewski), uparcie nazywany przez wszystkich po prostu Murzynem, znajduje upodobanie w przemocy. Klemm wyraźnie jednak pokazuje, że okrucieństwo Murzyna to jego odpowiedź na porządek świata, w którym przeznaczono dla niego rolę muchy, natrętnej wprawdzie, ale nic nieznaczącej, budzącej wstręt wymieszany z lękiem – bo czarnej.  

Aaron, w spodniach w panterkę, z nagim torsem i paznokciami pomalowanymi na czarno, złośliwie parodiuje powszechne wyobrażenie na temat dzikiej „afrykańskości”. Przysiada w kucznej, „pierwotnej” pozycji albo daje próbkę plemiennych, „murzyńskich” tańców. Jest doskonale świadomy, jak postrzegają go zarówno Rzymianie, jak i Goci. Wściekle wyrzuca z siebie serię dowcipów. O Murzynach. Potem o Rumunach. Mógłby też pewnie o Żydach. Po każdej błyskotliwej puencie z głośników dobiega zdrowy śmiech.

Ten śmiech należy do niezmiernie bogatej, akustycznej sfery spektaklu. Śmieje się muzyk, siedzący poza ramą sceny, na poziomie widowni. Dominik Strycharski, oprócz tego, że za pomocą komputerów, mikrofonu i fletów cały czas prowadzi czujny dialog  z tym, co dzieje się na scenie, gra też czasem rolę reprezentanta społeczeństwa, które rasistowskimi dowcipami potrafi się szczerze ubawić i kt&´re z obcego języka wyławia tylko swojsko brzmiący wyraz „sir”. Ten śmiech towarzyszący murzyńsko-rumuńskim żartom i ta durna ekscytacja, z jaką „nasz człowiek” bez końca powtarza słowo „ser”, świetnie streszczają pozornie niewinną bezmyślność, która tak naprawdę jest korzeniem przemocy. Szczególnie tej, do której czują się wobec ludzi-much uprawnieni „lepsi” ludzie.

Rzym to Rzym

Status człowieka drugiej albo i trzeciej kategorii ma również Klaun (Beata Paluch). Z pewnością nie należy do towarzystwa poubieranego w białe koszule, różowe sukienki z kokardami, idealnie skrojone wieczorowe suknie i złote cesarskie płaszcze. Nie pasuje ani do tego glamouru, ani do skórzano-metalowego stylu małomiasteczkowych mafiozów, który upodobali sobie synowie Tamory. Bliżej jej do Murzyna albo do świata mężczyzn w roboczych kombinezonach z napisem „service” na plecach. Julia Kornacka, autorka (znakomitych) kostium&´w ubrała Klauna w niezgrabną marynarkę i tandetne podróbki adidasów z fluorescencyjną podeszwą, i dała mu do ręki charakterystyczną kraciastą torbę. Klaun jest więc sierotą po Stadionie Dziesięciolecia, Rumunem z dowcipów, Murzynem przefarbowanym na siwo. Obserwuje i komentuje, nie ingerując w akcję, czasami tylko służy za posłańca. Jego inteligentne, wisielcze poczucie humoru świadczy nie tylko o bystrości, ale też o tym, że – jak każdy wyrzucony poza społeczny nawias – nie ma nic do stracenia. Widzi za to rzeczy, na które wszyscy inni są ślepi. Zanim przebrał się w strój Rumuna ze Stadionu, paradował w pływackich goglach i płetwach. Niestosowne plaskanie tych jego głupich różowych płetw jest, jak się okaże, zapowiedzią końca imperium.

fot. B. Sowa / Stary Teatr w Krakowie

Upadek Rzymu będzie dość żałosny. Raczej skomlenie niż huk. Wystarczy trochę wody (i trochę krwi, o której ciągle mowa, ale której na scenie nie widać), a „wieczne miasto” zamieni się w stertę rozmokłej tektury. Na rozpadające się mury imperium nikt nie zwróci specjalnej uwagi: władcy i poddani, generałowie i żołnierze, mordercy i mordowani, gwałciciele i zgwałceni, Rzymianie i krypto-Rzymianie – wszelkiej maści Inni i Obcy (Goci, Murzyni, Żydzi, Rumuni, sprzedawcy ze Stadionu Dziesięciolecia, kobiety, którym też odebrano język) będą bezmyślnie deptać mokre kartonowe płachty, i jeszcze przez chwilę grać w zemstę, rywalizować w wymyślaniu możliwie najbardziej finezyjnych jej narzędzi. Zmieszczona w kilku bezlitosnych wersach finałowa śmierć głównych bohaterów skwapliwie zostanie odegrana przez panów z obsługi (od tego są), a zamordowani, jeden po drugim, po prostu zejdą ze sceny. Nowym cesarzem zostanie ten, kto ocalał. Nic się nie stało. I nic się nie da zrobić. Historia ma swoje prawa i toczy się kołem, istotą Rzymu jest to, że musi upaść, istotą władzy jest cynizm i trzymanie w ryzach niewolników, istotą higieny jest eliminacja roznoszących zarazki much, „reszta to polityka”. Naprawdę – groza. 

´´


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.