Są w teatrze, z grubsza biorąc, dwie szkoły: redukcji i akumulacji. Marcin Liber w „Wilku” poszedł tą drugą drogą. Jego spektakl jest nadzwyczaj pojemny. Mieszczą się w nim: i wywiedziony z książki Hessego anarchistyczny bunt przeciw burżujom żyjącym w „zdrowej temperaturze pokojowej”, i transgenderowe przebieranki, i stare pytanie „skąd zło?”, postawione z udziałem Lucyfera i Mefista, i „polisz aktor”, i Goethe, i Mozart z „Don Giovannim”, skratchujący Brahmsa i Wagnera – z plastikowymi kubkami w roli płyt gramofonowych, i Iggy Pop z „Now I wanna be your dog”, i Philip Zimbardo ze swoim więziennym eksperymentem, przez samo życie powtórzonym w irackim więzieniu.
„Wilk” na motywach powieści H. Hessego, reż. Marcin Liber.
Teatr Dramatyczny w Warszawie, premiera 3 października 2009Kolejne wątki wprowadzane są jak rasowe suspensy, niektóre pojawiają się tylko na chwilę, inne, niby porzucone, wracają potem w nowych konfiguracjach. Za wielością wątków idzie wielość znaczeń, a konfuzja wywołana tym nadmiarem jest równa przyjemności z rozszyfrowywania kolejnych odkrywanych po drodze tropów. Niektóre elementy tej układanki są ezoteryczne – trzeba wiedzy „branżowej”, by ubawić się parodystycznymi nawiązaniami do pracy Roberta Wilsona (automatyzm w podawaniu tekstu, dziwaczne miniukłady choreograficzne). Inne zaczynają do siebie pasować dopiero po jakimś czasie.
Do końca nie da się odkryć zasad, które tłumaczyłyby te nieoczywiste, brawurowe, aż do ostatniej sceny zaskakujące zestawienia. I dobrze. Po pierwsze jesteśmy w „teatrze magicznym” („wstęp tylko dla obłąkanych”), więc jasne jest, że nie będzie ani grzecznie, ani bezpiecznie, ani według powszechnie obowiązującej logiki. Po drugie… jesteśmy po prostu w teatrze, a jeśli to dobry teatr – wszystko powyższe pozostaje w mocy.
Powtarzający się co jakiś czas dźwięk: przeraźliwy huk lecącego samolotu – tak, jak można by go słyszeć tuż przed tym, zanim samolot wbije się w nasze okno – odkrywa swoje złowieszcze znaczenie stopniowo. Na razie podróż wygląda niewinnie. Bo że jesteśmy w podróży, zawieszeni w jakiejś międzyprzestrzeni – nie ma wątpliwości. Na półokrągłej ścianie wyrysowane zarysy kontynentów i siatka lotniczych połączeń. W fotelach (raczej business class niż tanie linie) siedzi hermafrodytyczna para w uniformach stewardów (Hermina – Klara Bielawka i Pablo – Rafał Fudalej), trochę jakby zmęczony swoimi diatrybami przeciwko mieszczaństwu Harry (Marcin Tyrol) i sympatyczny facet (Pasażer – Krzysztof Ogłoza), nie wiedzieć czemu ubrany w XVIII-wieczny surdut – dopiero potem okaże się, że ma do zagrania role Goethego i Mozarta – który nieudolnym angielskim opowiada o swoim marzeniu: zagrać Mefista u Boba (Wilsona) w Ameryce. Jeśli ta podróż ma jakiś cel, nie jest nim jednak Ameryka, ale piekło.
Zanim się to piekło odsłoni – jest całkiem zabawnie. Zanim Kapitan (Mariusz Benoit) tekstem Zimbardo zrelacjonuje ze szczegółami warunki panujące w Abu Ghraib i zanim na telewizyjnych ekranach będą wyświetlane znane zdjęcia z World Trade Centre, a na ścianie pojawią się wizualizacje prześwietlonych, jakby płonących ludzkich sylwetek – steward znęca się nad spragnionym Harrym, odmawiając mu wody, a potem podając mu setki szklanek, które ten musi wypić. Ale na razie wygląda to na niewinną zabawę.
Piekło istnieje – to konkretne miejsca, w których skumulowało się zło: Nowy Jork 11 września, więzienie w Abu Ghraib. Ale nie tylko. Piekło jest bliżej: jest nim również obsypana złotym confetti sala balowa (te błyszczące strzępki papieru wyglądają zresztą jak potłuczone szkło z setek rozbitych szyb), gdzie ludzie opowiadają o wojnie, oglądają wojnę na ekranach, bawią się w wojnę, a w końcu w tej zabawie zabijają.
„Zabawne, że strzelanie może sprawiać tyle przyjemności! A przecież dawniej byłem przeciwnikiem wojny!”. Zabawką może być wszystko – nie tylko nadmuchiwany samolot na sznurku, ale i pilot telewizora w funkcji strzelby. Jedna z komnat „teatru magicznego” u Hessego to wizja wojny ludzi z samochodami: zabijanie jest tutaj wręcz frywolne, a wojna to wyzwalająca gra. W spektaklu Harry i Kapitan (w tej scenie profesor teologii) strzelają za pomocą pilota, odtwarzając w kółko obrazy sfilmowane 11 września. Zabijanie jest przecież łatwe i – co właśnie odkrył Harry – całkiem przyjemne. Zdjęcia samolotów wbijających się w wieże World Trade Centre nie mają szansy nikogo poruszyć: funkcje rewind i replay odbierają im nie tylko powagę, ale i realność. Piekło zatem to również zatracenie świadomości zła, wyrugowanie pytań o odpowiedzialność, przerażająca łatwość zbrodni.
W zabawie – jak w teatrze – możliwe jest zmartwychwstanie: zabita chwilę wcześniej Hermina dołącza do chóru śpiewającego sceny finałowe „Don Giovanniego”. Czyli cała narracja kończy się – gdzieżby indziej? – w piekle.
Ale obraz, który widzimy jako ostatni to człowiek rozpięty w wirującym kole. Jest nagi, przez to bezbronny, jest piękny. Wcale nie wygląda na wilka… Przypomina trochę człowieka witruwiańskiego Leonarda – ikonę ludzkiej doskonałości. Ale jednocześnie koło to sprzęt treningowy dla pilotów. Kto wie, w imię jakiej rewolucji pilot ćwiczy błędnik i jakie budynki ma zamiar wysadzić w powietrze… I w chwili, kiedy się tak pomyśli, przystaje się do świata, w którym panuje strach, napędzający nienawiść. A przeciw takiemu światu jest ten spektakl.