Taki spektakl mógłby powstać trzydzieści, czterdzieści lat temu. Nie tylko dlatego, że korzystając z szacownej i archaicznej formy story telling, z premedytacją ignoruje wszystko,
co się przez te lata w teatrze wydarzyło, ale w głównej mierze dlatego, że pomija również to, co w tym czasie zdarzyło się na świecie. I gdyby rzeczywiście przedstawienie
„11 and 12” zostało zrealizowane, dajmy na to, tuż po algierskiej wojnie o niepodległość, miałoby prawdopodobnie o wiele większą siłę, kto wie, być może zostałoby nawet uznane za gorące – jak na tamte okoliczności – rozliczenie z kolonializmem. Dzisiaj taka forma jest nie do pomyślenia. Teatralna wypowiedź o tolerancji („której potężna siła jest w stanie pokonać przemoc” – dopowiada w programie reżyser) formułowana w epoce postkolonialnej, wymaga o wiele bardziej wnikliwych narzędzi, niż tylko umiejętność zgrabnego snucia egzotycznych historii.
„11 and 12” wg Amadou Hampâté Bâ, reż.
Peter Brook, Instytut Jerzego Grotowskiego,
C.I.C.T./Théâtre des Bouffes du Nord, barbicanbite10,
polska premiera 16 stycznia 2010Peter Brook nie zamierza zresztą w swoim spektaklu nikogo rozliczać, nie chce też niczego analizować, ani rewidować żadnych powszechnie zaakceptowanych dogmatów. Owszem, możemy spróbować wytropić w jego spektaklu najbardziej aktualne tematy: Europa wobec islamu, Zachód wobec Trzeciego Świata czy „wojna z terroryzmem”, ale próba ta pozostanie nadużyciem, zrodzonym z pragnienia, by usłyszeć od Mistrza mądre słowa wyjaśniające naszą współczesność. Brooka interesuje mistyka: o wiele bardziej niż współczesność zajmują go pytania o Boga i Prawdę, wprost zresztą wyrażane w spektaklu. Gdyby było inaczej, w swojej opowieści o sufickim bractwie, działającym w kolonii francuskiej w Mali w okolicach drugiej wojny światowej, nie koncentrowałby się na subtelnej grze świateł, dyskretnej muzyce granej na multikulturowym zestawie instrumentów, prostym rysunku przestrzeni, powściągliwych, często ilustracyjnych gestach postaci. Gdyby było inaczej, gdzieś w tym zakomponowanym według klasycznych reguł estetyki obrazie musiałoby się pojawić pęknięcie, przez które z hukiem wdarłaby się rzeczywistość, choćby na ułamek chwili, niekoniecznie w dosłownej formie. Ale u Brooka na równie barbarzyńskie pęknięcia nie ma miejsca. Monotonny, medytacyjny rytm spektaklu odsuwa (trudną) rzeczywistość na nieskończenie daleki plan. Brook patrzy na nią z dystansem, zajęty poszukiwaniem esencji. Dla nas pozostaje skromna i dość niewygodna rola świadków jego poszukiwań. I nie wypada nawet zadawać podchwytliwych pytań.
Fot. Pascal Victor/ArtComArtOd jakiegoś czasu pierwszeństwo w teatrze Brooka ma zdecydowanie słowo, opowieść – w tym przypadku prawdziwa historia życia mistrza sufizmu, Tierno Bokara, zrelacjonowana przez jednego z jego uczniów, pisarza Amadou Hampaté Bâ. W tej małej narracji mieszczą się tylko drobne fragmenty narracji wielkiej. Od czasu do czasu pojawiają się urzędnicy francuskiej administracji, wspomina się o rządzie Vichy, ale tło historyczne tak naprawdę nie jest ważne. Podobnie jak nie ma dla Brooka specjalnego znaczenia, czy rzecz dzieje się w Mali, czy w jakimś innym afrykańskim kraju. W końcu Afryka to zaledwie metafora i pretekst. Ważne są teologiczne dysputy i wzniosłe postacie nauczycieli – Tierno Bokara i Cherifa Hamallacha, przedstawione według klasycznych reguł hagiografii. Ważny jest przekaz, potwierdzony ich codzienną praktyką, wywiedzioną z głębokiej wiary: należy wyrzec się przemocy, zapalczywości i małostkowych sporów. Obaj bohaterowie mają rysy wtajemniczonych męczenników, obaj muszą zapłacić za wierność nakazom własnego sumienia – pierwszy zostaje odtrącony przez własną społeczność, drugi – aresztowany i deportowany do Francji. Hieratyczność tych postaci wyznacza duchowy horyzont całego spektaklu.
Afryka Brooka jest miejscem jednocześnie umownym, symbolicznym, abstrakcyjnym i uniwersalnym. Ale przede wszystkim – egzotycznym. Pnie palmowych drzew bez liści ustawione na niskich, ruchomych platformach, piasek rozsypywany na czerwonej macie, plastikowe wiaderka, jakiś imbryk, jakiś kosz, jakaś miska. Dystans kulturowy zostaje elegancko, chciałoby się powiedzieć: po angielsku, utrzymany; od początku do końca obserwujemy uroczych, mądrych, osobliwych Obcych. Nawet odkrycie młodych uczniów Bokara – gówno białych jest również czarne! – jest żartem eleganckim i bezpiecznym, zupełnie pozbawionym buntowniczego, gniewnego potencjału. A może po prostu – anachronicznym. Ci Inni, ubrani w tradycyjne stroje, z modlitewnymi paciorkami w rękach, spierają się o rzeczy, o których nie mamy pojęcia (czy modlitwę należy odmawiać jedenaście czy dwanaście razy?). A pojawiające się od czasu do czasu nauki o religii, która powinna łączyć a nie dzielić, brzmią deklaratywnie i nie są w stanie zniwelować narastającego, kłopotliwego poczucia obcości.
Do końca pozostajemy przedstawicielami Kultury Zachodu, patrzącymi na afrykańską wioskę. Lubimy jej mieszkańców – są sympatyczni, w odróżnieniu od niesympatycznych francuskich kolonizatorów. I możemy ze swojej poprawnie ulokowanej sympatii być dumni. Nic tu nie narusza naszego dobrego samopoczucia.
Wątki, z których Brook zbudował swój spektakl (właściwie dwa spektakle: ten pierwszy, „Tierno Bokar” pokazywany był w Polsce pięć lat temu), a zaczerpnięte z książki „Życie i nauki Tierno Bokara”, mogłyby posłużyć do zbudowania gorzkiej opowieści o porażającym okrucieństwie: historii, władzy i tzw. zwykłych ludzi. Brook wykorzystuje jednak ten materiał, aby naszkicować świat, w którym prawość zwycięża zło, szlachetność bierze górę nad małością; w którym ludzie zdolni są wybaczać i rezygnować z własnych ambicji, a najwyższą wartością jest umiejętność rozpoznania prawdy; gdzie religia oznacza przestrzeganie zasad moralnych, a śmierć, nawet w opuszczeniu, jest godna. Pokazuje więc, że idealny świat jest możliwy, wystarczy tylko stanąć po stronie Dobra, Piękna i Mądrości. Cóż poradzić, skoro taka diagnoza wydaje się co najwyżej pobożnym życzeniem. Wysublimowane kadry tej opowieści mają momentami swój urok, ale jest to urok świętej naiwności. Subtelność zamienia się w powierzchowność. Prostota staje się uproszczeniem. A powściągliwość jest kapitulacją przed światem: zbyt niejednoznacznym i zbyt pełnym brudu, poniżenia i grozy, by chcieć przyjrzeć mu się z bliska – bez asekuracji i bez wishful thinking.