Jeśli ktoś wątpi, że tekst-kanon narodowej literatury, tekst-kwintesencja polskości, tekst-pomnik może być na scenie – bez żadnych szczególnych zabiegów – żywy, dotkliwy i znaczący, powinien zobaczyć „Wesele” Wyspiańskiego przygotowane w opolskim teatrze przez Maję Kleczewską. Ale najprawdopodobniej go nie zobaczy, bo zagrane było z rozmysłem jednorazowo – jako „zdarzenie performatywne” towarzyszące festiwalowi nowej dramaturgii ODRAMA.
Stanisław Wyspiański "Wesele" - zdarzenie
performatywne, reż. Maja Kleczewska, Teatr im.
Kochanowskiego w Opolu, 22 listopada 2009„Zagrane” to nie najszczęśliwsze w tym wypadku słowo. Kleczewska pokazała bowiem coś pośredniego między próbą czytaną a spektaklem – ze wskazaniem na to pierwsze. „Performatywność” również nie jest precyzyjnym określeniem. Chyba, że miałaby znaczyć szkicowość, roboczy, często improwizacyjny charakter, otwartość na widza – żeby nie powiedzieć: interaktywność.
„Zdarzenie” za to jest słowem adekwatnym. Zdarzenia nie można zaplanować w szczegółach, przepróbować i domknąć. Zdarzenie poniekąd samo się toczy, a jego jakość zależy od zaangażowania wszystkich uczestniczących (czyli i aktorów, i widzów), od energii, która się między nimi pojawia, od koncentracji, od uważnego reagowania na to, co nieprzewidywalne. Kluczowa okazuje się ustawiczna czujność: na widza, który siedzi tuż obok i nie jest ukryty w mroku; na tekst, wyświetlany na ekranach i zapisany na porozsypywanych wszędzie kartkach; na partnera, który nie ma ustalonej partytury. Potrzebna jest, krótko mówiąc, dyspozycja do improwizacji, czyli umiejętność całkowitego zanurzenia się w aktualności.
ODRAMA
„Międzynarodowe Dni Nowej Dramaturgii ODRAMA (Tekst jako pretekst)” to festiwal organizowany od pięciu lat przez Teatr im. Kochanowskiego w Opolu. Festiwalowe pokazy mają formę otwartych prób z udziałem publiczności. Każdy dzień poświęcony jest pracy nad jednym współczesnym tekstem dramatycznym. Widzowie poznają go w różnych wersjach: od próby czytanej, przez improwizację, etiudę teatralną, taneczną, lalkarską – po perfomance. Piąta, jubileuszowa edycja Festiwalu, odbyła się w dniach 19–22 listopada 2009. Zaprezentowano trzy dramaty: „Żelazną kurtynę” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, „Fryzjerkę” Sergieja Miedwiediewa, „Kredyt” Jana Neumanna. Nad tekstami pracowali m.in. Łukasz Chotkowski (czytania), Paweł Passini (improwizacje), Mariola Ordak-Świątkiewicz (etiudy lalkarskie), Mikołaj Mikołajczyk (etiudy ruchowe). Festiwal zakończył pokaz „Wesela”, przygotowany przez Maję Kleczewską w formie „zdarzenia performatywnego”.
Kleczewska musiała powściągnąć reżyserskie ego. Nie miała czasu na rozkodowanie wszystkich tajemnic tekstu, na zbudowanie pełnowymiarowych postaci, na dopracowanie przestrzeni, świateł, muzyki, projekcji wideo – na stworzenie z tych wszystkich elementów spójnego, dopieszczonego w szczegółach świata. I chwała Bogu. Kilka prób wystarczyło, żeby wydobyć z „Wesela” esencję. Stworzyć sytuację spotkania, w którym wszyscy są jednakowo ważni i zanurzeni w tym samym temacie.
Bo wszystko dzieje się tu i teraz: pomiędzy ludźmi. Chciałoby się powiedzieć: pomiędzy Polakami. Jedni mówią słowami Wyspiańskiego, drudzy – słuchają, siedząc na krzesłach, kocach, stojąc pod ścianami – w ścisku, w niewygodzie, razem. Tak bardzo razem, że kiedy trzeba podtrzymać rytm – wszyscy zgodnie klaszczą, a kiedy Pan Młody intonuje „A jak będzie słońce i pogoda…” – widzowie zaczynają śpiewać razem z aktorami.
Pojawienie się postaci symbolicznych wprawia w ruch scenę obrotową. A że siedzi na niej ogromna większość publiczności – ci, których udało się tam stłoczyć – wirujemy wszyscy. Stańczyk, Upiór-Szela, Wernyhora i reszta pojawiają się nie wiadomo skąd – w tłumie, przeciskają się między krzesłami, mówią tuż nad uchem. Wspólnie bierzemy udział w seansie wywoływania narodowych duchów.
Ale wcześniej jest swojsko, radośnie i przaśnie. Piszczące dziewki, tańce z przytupem. Jak sto lat temu, albo jak na dzisiejszej wsi. Tyle że w jednym kostiumie zestawione są: ludowy gorset i T-shirt, czapka z piórem i jeansy, halka wystająca spod kolorowej kiecki i pasek z ćwiekami. Jakby aktorzy naprędce przekopali magazyn kostiumów i na swoje prywatne ciuchy nałożyli fragmenty garderoby z archiwalnych wystawień „Wesela”. Ta prowizorka jest jednocześnie wyrazistym, skondensowanym znakiem teatralnym, w prosty sposób budującym most między postacią a aktorem, między Wyspiańskim a nami.
Maja Kleczewska
Reżyserka teatralna, laureatka Paszportu Polityki 2006. Zrealizowała m.in. „Lot nad kukułczym gniazdem” Keseya i „Czyż nie dobija się koni?” wg powieści Horacego McCoya w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu; „Makbeta” Szekspira i „Opowieści lasku wiedeńskiego” von Horvátha w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu; „Zbombardowanych” Kane i „Sen nocy letniej” Szekspira w Starym Teatrze w Krakowie, „Fedrę” Racine’a i „Marat/Sade” Weissa w Teatrze Narodowym w Warszawie.
Każdy z aktorów rysuje swoją postać kilkoma śmiałymi kreskami. I natychmiast, jakby na skróty – trafia w sedno. Ale, ponieważ ciągle, jak to na próbie, wszystkie teatralne szwy są na wierzchu, pod postaciami widać ludzi. Widać, jak wchodzą i wychodzą z roli, z tekstu, jak nad tekstem – na gorąco – myślą, jak dają się nieść prozodii, jak bacznie pilnują wspólnego rytmu. Widać też, z jaką przyjemnością wypowiadają frazy Wyspiańskiego (trochę czytają z ekranu i z kartek, trochę znają na pamięć) i z jaką niepospolitą uwagą słucha tego publiczność.
Obok fizycznego stłoczenia na małej przestrzeni, to właśnie tekst jest najbardziej odpowiedzialny za to niemal odświętne poczucie wspólnoty. Bo to on jest głównym bohaterem zdarzenia. I nikt nie próbuje go zdetronizować, wszyscy mu się podporządkowują: aktorzy z miłością, publiczność z jakimś dziwnym głodem. Okazuje się, że „Wesele” ma moc narracji rytualnej: integruje, z przypadkowego zbiorowiska teatralnych widzów tworzy ekumenę.
Wygląda na to, że tekst Wyspiańskiego potrafi obudzić jakieś, wydawałoby się, na zawsze uśpione miejsca. Nie wiadomo, jakie to dokładnie miejsca i dlaczego, kiedy już się budzą, potrafią aż tak boleć. Narodowa podświadomość? Narodowe traumy? Narodowa tożsamość? Ukonstytuowana między innymi właśnie tym tekstem? Najwyraźniej tak.
fot. Magdalena SztandaraWystarczy, że pojawi się Chochoł, w dwóch osobach: tancerza (Mikołaj Mikołajczyk) i mówiącego (Maciej Namysło). Ten pierwszy ma górskie buty, podkolanówki, krótkie spodnie jak z uczniowskiego, przedwojennego mundurku i marynarkę na gołe ciało. Tańczy przejmująco – frenetycznie, jak w opętaniu. W tym samym czasie ten drugi, w idealnie skrojonym garniturze, wyprostowany jak struna, wydaje z siebie przenikliwy, wściekły krzyk. Naprawdę straszny. Jego też opętały jakieś moce – głos nie jest jego (tylko Diamandy Galas), on jedynie otwiera szeroko usta. Za nimi na ekranie zbliżenia Panoramy Racławickiej. Ucieleśnione narodowe demony.
Albo dialogi Racheli i Poety. Kiedy Judyta Paradzińska i Adam Szczyszczaj (gościnnie) zaczynają mówić, rozbawiona ciżba znika, staje się nieważna. Wszystko staje się nieważne. Na tle całego tego tłumu tych dwoje jest jak z innego świata, albo – z zaświatów. Subtelni, piękni, lekko bawiący się słowami. Ale za tą lekkością kryje się bolesna hiperświadomość. Dlaczego tych dwoje tak porusza (pomijając fakt, że ich sceny to aktorskie mistrzostwo)? Są jak z naszych snów o utraconym raju, w którym piękne, mądre Żydówki rozmawiały z równie mądrymi, uroczo cynicznymi poetami. Rachela jest w czerni, jakby nosiła żałobę po wszystkich swoich przodkach (patrząc z dzisiejszej perspektywy) albo – jeśli przyszła z początków XX wieku – wszystkich swoich zmarłych potomkach.
fot. Magdalena SztandaraCały trzeci akt „Wesela” czytany jest przy pulpitach. W skupieniu, z powagą, na najwyższym diapazonie emocji, ale wciąż z absolutnym oddaniem wobec tekstu. Każdy, kto skończy mówić – siada na podeście. I słucha. Na ekranie bez końca powtarza się, jak uporczywa, chorobliwa perseweracja, ten sam kadr z „Wesela” Wajdy: padający na ziemię, umierający biały koń. On też pochodzi z wypełnionego najróżniejszym sentymentalnym śmieciem bestiarium narodowej podświadomości. Tak jak otępiałe figury przesuwające się w finalnym korowodzie (u Kleczewskiej do dźwięków „Libertango” Grace Jones).
Wspólnota, do której dołączamy, oglądając tę wersję „Wesela”, żyje snami o przeszłości i utopijnymi marzeniami, jest wyspecjalizowana w samooszustwie, pełna uraz, na własne życzenie odcięta od rzeczywistości. Dokładnie tak, jak u Wyspiańskiego, tylko sto lat później. Kleczewska z niej nie kpi, nie ironizuje, choć nie ma też dla niej (dla nas) pobłażania. Po prostu udowadnia, że taka wspólnota istnieje. A przynajmniej może się zawiązać – choćby na półtorej godziny – wobec fraz Wyspiańskiego, które każdy z nas, wyrwany ze snu, potrafiłby zacytować. Jak te słynne słowa Stańczyka: „Polska, swoi, własne łzy, / własne trwogi, zbrodnie, sny, / własne brudy, podłość, kłam, / znam, zanadto dobrze znam”. Brzmi jakoś zbyt wprost i naiwnie? Czasami to, co najprostsze, bywa najbardziej dotkliwe.