Z brudno-żółtego tła, stylizowanego na BHP-owską tablicę, spogląda na nas ocienione rzęsami błękitne oko. Jednakże, tak jak na wszechobecnych w peerelowskich zakładach pracy pouczeniach o „bezpieczeństwie i higienie”, chodzi o kategoryczny nakaz. Piękne oko żąda: PACZ!
To mój ulubiony obraz Pawła Jarodzkiego. Każe patrzeć. A któż ma pilniej patrzeć, niż historyk sztuki? Patrzenie to jego zawód. Jego spojrzenie profesjonalisty powinno być zarazem uczone i nieuprzedzone. Powinno rejestrować i kontemplować. Analitycznie przenikać na wskroś i syntetycznie ogarniać całość. Krążyć w labiryntach form, ale się nie zgubić. Uważać.
Okazuje się, że doszukiwanie się w obrazach tego, co zwykle niezauważane bawi też szeroką publiczność. Gdy w 1938 roku angielski historyk sztuki Kenneth Clark (u nas znany z klasycznej, ale i przebrzmiałej pracy „Akt. Studium idealnej formy”) wydał książkę „Sto szczegółów z obrazów w National Gallery”, odniósł taki sukces, że już w dwa lata później opublikował „Jeszcze więcej szczegółów”. Clark, w dużej mierze korzystając z pomocy, jaką ofiarowywały coraz doskonalsze techniki reprodukcyjne i możliwości fotograficznych zbliżeń, wyszukiwał i przedstawiał widzom drobne detale, jakby zachęcając: patrz, patrz uważnie, a znajdziesz nieoczekiwane piękności! Chodziło o czystą przyjemność i satysfakcję oka.
Uważne badawcze spojrzenie szuka jednak nie tylko wizualnych przyjemności. Szuka ukrytych w szczegółach sensów. Stąd w historii sztuki tyle odkryć i rewelacji wynikających z dopatrzenia się detalu, który „umknął uwadze” poprzedników. Doganianie owych umykających szczegółów bywa swoistą metodą badawczą. Nie chodzi tylko o test uwagi i spostrzegawczości. Pedantyczny ogląd obrazów, a zwłaszcza błądzenie wzrokiem po marginesach, pozwala odnaleźć drobiazgi, które – wcześniej niezauważane – nagle zyskują na znaczeniu. Ujawniają autora. Są intymnym wyznaniem. Wizualną zagadką dla widza. Wyzwaniem dla jego uwagi. Przede wszystkim jednak stają się kluczami interpretacyjnymi. „Dobry Bóg kryje się w szczegółach” – twierdził wielki badacz sztuki Aby Warburg.
Jednakże uważne, penetrujące spojrzenie zastawia też pułapki. Warburg wierzył w dobrego Boga, który prowadząc jego wzrok ku detalom (ale też obdarzając niewiarygodną erudycją) pozwolił mu odcyfrować hermetyczne znaczenia niektórych renesansowych fresków. Lecz my wiemy, że w szczegółach tkwi diabeł, który z lubością wyprowadza na manowce, by potem szydzić ze zbłąkanego wędrowca. Nie chodzi tutaj o wskazanie jednej czy drugiej wpadki „kwalifikowanych obserwatorów”, jakimi są badacze sztuki. Skoncentrowana na wizualności historia sztuki wyjątkowo wyraziście objawia wspólne ludzkie skłonności. Przede wszystkim skłonność do widzenia tego, co chce się zobaczyć.
Oto efektowny przykład z udziałem wielkich nazwisk. W 1910 roku Zygmunt Freud opublikował „Leonarda da Vinci wspomnienia z dzieciństwa”. Opierając się na zapiskach uczonego-artysty, Freud skoncentrował się oczywiście na jego relacji z matką, która brak męża (Leonardo był dzieckiem nieślubnym) miała kompensować wybujałą miłością macierzyńską. Wspomnienie Leonarda jest w istocie osobliwe. Nad kołyskę, w której leżał jako małe dziecko nadleciał sęp. Drapieżny ptak otworzył mu usta, kilkakrotnie uderzając wargi trzepoczącym ogonem. Dla Freuda oznaczało to namiętne pocałunki, jakie matka wyciskała na ustach swego syna. Pod wrażeniem rozważań Freuda, jeden z jego pierwszych zwolenników, szwajcarski teolog i psychoanalityk, szczególnie zainteresowany seksualnością dziecięcą, Oskar Pfister, podjął analizę słynnego obrazu Leonarda – znajdującej się w Luwrze „Św. Anny z Marią i Dzieciątkiem Jezus”. W błękitnym płaszczu Marii siedzącej na kolanach św. Anny dopatrzył się ciała sępa. W jego oczach zawinięta wokół bioder fałda układała się w kształt długiej szyi ptaka i jego potężnego, zakrzywionego dzioba. Tkanina okrywająca ramię Marii wyciągnięte ku Dzieciątku – jego rozpostarty ogon. Ogon – co oczywiście znamienne – łączący usta dziecka i matki. Dla uczytelnienia swego odkrycia Pfister wykonał prosty rysunek, na którym rzeczywiście widzimy wielkie ptaszysko leżące brzuchem do góry na kolanach Matki Boskiej.
Domysły Pfistera legły z banalnie prostego powodu. Freud korzystał z wadliwego tłumaczenia wspomnienia Leonarda. Artysta pisał o dziwnej wizycie nie sępa (avvoltoio), lecz kani (nibbio). Kania jest też drapieżnikiem, lecz nie ma charakterystycznej sępiej nagiej szyi, która jest najważniejszym, identyfikującym ptaka elementem kombinacji Pfistera. Wypatrzony w niebieskich zwojach tkaniny sęp okazał się obrazem zrodzonym z potrzeby interpretatora.
Mechanizm projekcyjny, dopatrywanie się pożądanego w tym, co ma się przed oczyma, jest od dawna znany badaczom percepcji wzrokowej. Jest nie tylko wishful thinking, także patrzenie jest życzeniowe. „Zdolność raczej oczekiwania niż pojmowania nadaje kształt temu co widzimy, zarówno w życiu, jak w sztuce” – pisał Ernst Gombrich. Czasem nasza interpretacja przekształca dane zmysłowe nie do rozpoznania. Stąd zresztą wątpliwa wartość zeznań „naocznych świadków”. Co więcej wiadomo, że właśnie w wypadku napięcia uwagi najsłabszy nawet bodziec zdolny jest wywołać oczekiwane złudzenie. A zatem – radzi Gombrich – „nasza domyślność zawsze powinna być elastyczna, dopuszczać korektę, jeśli rzeczywistość jej nie potwierdza, podejmować nowe hipotezy i uzgadniać je z danymi zmysłowymi. W każdym razie zawsze sami wysuwamy czułki w kierunku otaczającego nas świata, szukamy nimi po omacku, gotowi je cofnąć, by podjąć inne doświadczenie na nowo”.
A więc nie tylko PACZ, ale i BACZ!
UWAŻNOŚĆ:
PACZ!
Któż ma pilniej patrzeć, niż historyk sztuki? Patrzenie to jego zawód. Jego spojrzenie profesjonalisty powinno być zarazem uczone i nieuprzedzone. Powinno rejestrować i kontemplować. Uważać
Jeszcze 1 minuta czytania