Raport z przegranej sprawy
fot. Wikipedia Commons

Raport z przegranej sprawy

Maria Poprzęcka

Z przyjściem do Muzeum Narodowego Piotra Piotrowskiego wiązaliśmy wielkie nadzieje na ratunek dla instytucji, która zapada się pod własnym ciężarem. Nie udało się. Trudno się więc dziwić rozgoryczeniu, które przebija z książki „Muzeum krytyczne”

Jeszcze 3 minuty czytania

„…żeby tam nastąpiły pozytywne zmiany, potrzeba już nie zmiany dyrektora, tylko czynu narodowego, uruchomiania specjalnej ścieżki finansowania, nowych pomieszczeń. Tam nastąpiła implozja, Muzeum zapadło się do środka pod ciężarem nagromadzonych dóbr. To straszliwa, zgnieciona instytucja…” – mówiła o Muzeum Narodowym w Warszawie Agnieszka Morawińska. Mówiła w wywiadzie opublikowanym przed rokiem, gdy dyrektorem MNW pozostawał jeszcze Piotr Piotrowski, ona zaś sama nie mogła przypuszczać, że za kilka miesięcy zajmie jego miejsce.

P. Piotrowski „Muzeum krytyczne”.
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 176 stron,
w księgarniach od 26 maja  2010
Profesor Piotrowski, który złożył rezygnację z funkcji dyrektora Muzeum gdy Rada Powiernicza nie przyjęła jego „Strategii rozwoju” – obszernego projektu reformy warszawskiego Muzeum – w opublikowanej właśnie książce „Muzeum krytyczne” zdaje sprawę ze swej piętnastomiesięcznej dyrektury.
Książka składa się z dwóch części: pierwsza jest zarysem teoretyczno-krytycznej debaty, jaka od co najmniej ćwierćwiecza przetacza się przez głównie anglo-amerykańskie środowiska akademickie i muzealne. Druga – i ta nas bardziej interesuje – jest prezentacją programu „muzeum krytycznego” i prób jego wdrożenia podejmowanych przez Piotra Piotrowskiego w warszawskiej instytucji.

Były dyrektor przedstawia kolejne dziedziny działalności muzealnej, które objął program: projekty wystawiennicze, dotyczące zarówno ekspozycji stałych, jak czasowych; kwestie finansów, dotacji, sponsoringu i tzw. ekonomii niematerialnego; sytuację lokalową, projekty rozbudowy gmachu i plany znajdowania nowych powierzchni ekspozycyjnych; wyjątkowo trudne w warszawskim Muzeum sprawy własności i restytucji dzieł; zagadnienia konserwacji i jej miejsca w strukturze Muzeum; wreszcie sytuację personalną MNW.

Muzeum Narodowe w Warszawie / Wikimedia Commons

We wszystkich tych zakresach „Strategia…” przewidywała daleko idące zmiany, mające się dokonywać zarówno w bliskim, jak odległym czasie. Książkowa relacja jest skrótem ponad stustronicowego dokumentu, dalsze jej streszczanie w tym miejscu byłoby zbędne. Dość powiedzieć, że projekt miał charakter totalny, obejmował całokształt działań instytucji.

Dyrekcją – w osobach Piotra Piotrowskiego i wice-dyrektora ds. naukowych dr Katarzyny Murawskiej-Muthesius – kierowała pasja, ideowa żarliwość i głębokie przekonanie co do słuszności założonego postępowania. Co więcej, zarówno w samym Muzeum, jak i poza nim, dla nikogo nie ulegało i nie ulega wątpliwości, że MNW – „straszliwa, zgnieciona instytucja” – absolutnie wymaga radykalnych działań naprawczych. Stąd podstawowe pytanie: dlaczego się nie udało? I – drążąc dalej – dlaczego nie udało się tak szybko?

Profesor Piotrowski oczywiście to pytanie stawia i usiłuje na nie odpowiedzieć. I tu, niestety, rozczarowuje. Przyczyn niepowodzenia upatruje głównie w zmianie stanowiska Rady Powierniczej, która odmówiła przyjęcia „Strategii rozwoju”, którą kilkanaście miesięcy wcześniej w ogólnych zarysach zaakceptowała, oraz w rosnącym oporze muzealnego personelu. To prawda. Rada istotnie zmieniła ocenę programu i samego dyrektora, odmawiając mu dalszej rekomendacji. Zagrożenie źle ocenianymi pomysłami zmian organizacyjnych, redukcjami zatrudnienia oraz – powiedzmy to – autorytarnym stylem zarządzania sprawiło, że do protestów wobec nowej dyrekcji dołączyli także ci pracownicy, którzy przed rokiem wiązali z nią nadzieje na „nowy początek”. Wszystko to jednak raczej objawy odrzucenia projektu „muzeum krytycznego”, niż jego przyczyny. A te tkwią znacznie głębiej.

Muzeum Narodowe w Warszawie
/ fot. Jakub Szestowicki

Łatwo byłoby wytknąć, że koncepcja „muzeum krytycznego” jest ideologicznym konceptem zrodzonym na anglo-amerykańskim gruncie, w całkowicie innym kontekście historyczno-politycznym. Jednakże, proponowana przez Piotrowskiego idea muzeum-forum – jako „trzeciej drogi” między muzeum-świątynią a muzeum-miejscem rozrywki, między konserwatyzmem a komercyjnym populizmem – nie jest w polskich realiach koncepcją nieznaną czy nie uznaną. Niemało muzeów świadomych konieczności głębokiej transformacji swoich instytucji ku takiej formie ewolucyjnie zmierza, chociażby intensywnie rozbudowując nowe formy kontaktów z publicznością czy zmieniając radykalnie muzealną edukację. Słabością polskich muzeów jest nie tyle nieznajomość „nowej muzeologii” (na ten temat odbywa się wiele konferencji, seminariów, jest też niemało spolszczonych lektur), ile brak znajomości własnej historii i jej krytycznej analizy w oparciu o pojęcia i narzędzia, jakich nowa muzeologia dostarcza.

„Jednym ze sposobów, w jaki dyscyplina naukowa może dokonać oceny swego stanu, jest refleksja nad jej historią” – pisze Hayden White. W równej mierze zasada ta dotyczy możliwości oceny własnego stanu przez polskie instytucje muzealne, których historia w niczym nie przypomina europejskich czy amerykańskich scenariuszy.
„Matką Luwru była gilotyna” – twierdził Georges Bataille. Pozostając przy krwawej metaforyce, można powiedzieć, że matką polskich muzeów była klęska maciejowicka, finis Poloniae. Pierwsze polskie muzeum to otwarta w 1801 roku puławska świątynia Sybilli – parasakralna przestrzeń mieszcząca traktowane jak relikwie narodowe pamiątki. Substytucja bytu narodowego i państwowego, kompensacja, kommemoracja, konsolacja – takie były funkcje prywatnych i społecznych inicjatyw muzealnych podejmowanych przez cały wiek XIX.
Znamienne, że „Pochodnie Nerona” – kosmopolityczny obraz Siemiradzkiego, w momencie ofiarowania go jako dzieła założycielskiego krakowskiego Muzeum Narodowego – zostały natychmiast „unarodowione” przesłaniem patriotyczno-martyrologicznym. Ciężar narodowych powinności i prowincjonalnego niedorozwoju stał się balastem, którego polskie muzea, zwłaszcza te „narodowe”, do dziś nie zrzuciły.

Wydawać się może, że na tym tle geneza powstałego w zaborze rosyjskim, w przededniu powstania styczniowego, muzeum warszawskiego była inna. Zostało powołane ustawą o wychowaniu publicznym w Królestwie Polskim, której autorem była jedna z najbardziej spornych postaci w polskiej historii XIX wieku – Aleksander Wielopolski. Cel był edukacyjny, model – uniwersytecki, zbiory – publicznego pochodzenia. Czy program muzeum był „europejski”, jak sugeruje Piotrowski? Raczej był to skutek politycznej konieczności, skoro gdy tylko w 1916 roku muzeum przemianowano na Narodowe, zaczęto gromadzić w nim sztukę polską, zarówno dawną jak współczesną.
Muzeum stało się „narodowe”, tyle że już nie w duchu XIX-wiecznego patriotyzmu, lecz w niepodległym, państwowotwórczym kształcie. W kontekście niestabilnej, nieciągłej, a w okresie okupacji dramatycznej historii Muzeum, wieloletnia (1936-1982, z wojenną przerwą) dyrektura profesora Stanisława Lorentza jawi się jako jedyny dłuższy okres stabilizacji. Z tym, że właśnie – co może się wydać paradoksalne – dzisiejsze problemy MNW, zarówno strukturalne, własnościowe, jak światopoglądowe, są w dużej mierze pokłosiem ówczesnej polityki muzealnej. Ona w dużej mierze przesądza o obecnej strukturze instytucji, charakterze kolekcji, postawach i poglądach personelu.

Wniknięcie w przeszłość nie ma bynajmniej na celu „petryfikacji tradycyjnej tożsamości”, ale winno być punktem wyjścia do tak pożądanej krytycznej autorefleksji i polemiki ze skostniałą samoświadomością. W wypadku instytucji w kryzysie, niezbędne jest poznanie „historii choroby” dla postawienia trafnej diagnozy i zaordynowania terapii.
Piotr Piotrowski historię Muzeum przypomina, ale nie jest ona ani przesłanką, ani odniesieniem do programu „muzeum krytycznego”. Program uwzględniał wiele realiów – muzeum nie miało się mierzyć z wielkimi instytucjami muzealnymi, nie miało adoptować zachodnich modeli, także tych „krytycznych”, miało natomiast wykorzystywać swoją lokalność dla przewartościowań, rewizji kanonów arcydzieł, odejścia od modelu „zamkniętego” ku zwiększonej aktywności w sferze publicznej etc.
Wszystko słuszne, nawet bardzo słuszne. Projekt pozostawał jednak teoretycznym konceptem, co szybko ujawniła muzealna, skrzecząca rzeczywistość. Problem w tym, że reformy strukturalne, które zaczęto w Muzeum wdrażać, z ideowym programem nie miały nic wspólnego. Bliżej im było do twardych, neoliberalnych zasad i metod korporacyjnego managementu.
Pomiędzy retoryką przemian a tym, co działo się w zakresie restrukturyzacji instytucji, rysowało się coraz głębsze pęknięcie. W miejsce „wewnętrznego dialogu w samym muzeum” rosła wewnętrzna kontestacja. Powstała sytuacja, w której obie strony odrzucały się wzajemnie. Koncepcja „muzeum krytycznego” coraz bardziej wyglądała jak ideologiczna zasłona, za którą dyrekcja rozpaczliwie zmagała się z problemami finansowymi, lokalowymi, organizacyjnymi, personalnymi, których stopnia komplikacji chyba nie przewidywała.

No, ale miała miejsce forpoczta programu krytycznego, jaką była wystawa „Ars Homo Erotica”. Piotr Piotrowski ocenia ją jako sukces – frekwencyjny, polityczny, muzealny. Medialny szum, jaki ją poprzedzał sprawił, że ekspozycja była skazana na sukces, choćby succes de scandale. Ale skandalu nie było. Natomiast towarzysząca wystawie poprawnościowa presja uniemożliwiła jej profesjonalną krytykę pod groźbą przyprawienia homofobicznej albo moherowej gęby.
Ryzykując powiem, że wystawa była słaba, przygotowana zbyt pospiesznie, niedomyślana. Wrzucono w nią rzeczy, które ze sztuką homoerotyczną niewiele mają wspólnego – jak stare akademickie studia męskich aktów, czy filmowe plakaty (wyłącznie dlatego, że reżyserzy prywatnie byli homoseksualni). Tylko sala poświęcona świętemu Sebastianowi, zderzająca dawne obrazy muzealne ze wstrząsającym filmem Karola Radziszewskiego, uświadamiała, czym mogłaby być ta wystawa, gdyby więcej popracowano nad jej koncepcją.
Mogła być – choćby korzystając z zasobów MNW i sugestii jego pracowników – znacznie bardziej odkrywcza, bulwersująca i prowokacyjna. 40-tysięczna frekwencja, którą chwali się dyrekcja jest dobrą przeciętną, nic więcej. Poprzedzająca „Ars Homo Erotica” dość skromna i konwencjonalna ekspozycja obrazów Malczewskiego ze zbiorów Muzeum, przyciągnęła blisko 60 tysięcy widzów. Przygotowany ad hoc bożonarodzeniowy pokaz grafiki „Gwiazdy na gwiazdkę” – 20 tysięcy.

Wracając do kwestii programowych – „Ars Homo Erotica”, wbrew deklarowanej niechęci dyrekcji do blockbusterów, przede wszystkim była obliczona na sensację. Sex, łamanie tabu, homoseksualny outcoming w szacownych salach Muzeum Narodowego – hit murowany. Realizacja zapowiadanej w programie walki z wykluczeniem społecznym wymagałaby ekspozycji znacznie mniej sexy. To nie wielkomiejscy, tworzący swoją kulturę geje są w Polsce grupą najbardziej wykluczoną. Są nimi stare kobiety (choćby i mohery), dzieci dziedziczące życie na zasiłku, ludzie z miast, w których upadł jedyny zakład pracy, wegetujący chorzy emeryci, samotne matki nieślubnych dzieci, maltretowane kobiety – lista jest długa i nieefektowna. Brak zainteresowania wystawą „Mediatorzy” dodatkowo świadczy, że publiczność przyciągała sensacyjna, skutecznie podsycana przez media fama „pierwszej wystawy sztuki homoerotycznej”, a nie nowe propozycje ekspozycyjne Muzeum czy projekt „muzeum krytycznego”.

Piszę to wszystko z ciężkim sercem, bo z przyjściem do Muzeum Narodowego „radykalnego akademika” Piotra Piotrowskiego i bogatej w angielskie doświadczenia Katarzyny Murawskiej-Muthesius, wiązaliśmy wielkie nadzieje na ratunek dla tej instytucji, która zapada się pod własnym ciężarem. Nie udało się.
Trudno się więc dziwić rozgoryczeniu, które przebija z „Muzeum krytycznego”. Ale rozgoryczenie nie jest dobrym doradcą. Przede wszystkim blokuje szukanie innych niż zewnętrzne przyczyn niepowodzeń. Odnosząc się do licznych publikacji i komentarzy po swojej dymisji, Piotr Piotrowski przywołuje artykuł Magdaleny Radomskiej, w którym historia jego dyrektury zostaje porównana do hackingu, którym twórca Facebooka określa „pozytywne włamanie” do systemu celem jego naprawy. To celna metafora, ale tylko metafora. Nie ofiarowuje remediów, podobnie jak przywołane tamże, sformułowane przez rekordzistę cytowań polskiej publicystyki Slavoja Žižka, pojęcie „przegranej sprawy”, którą należy „uporczywie przegrywać”.

Czy Muzeum Narodowe w Warszawie jest sprawą do wygrania? Musi być. Radykalizm przegrał. Więc może sięgnąć po Realpolitik, uprawianą przez założyciela Muzeum Aleksandra Wielopolskiego? Naród nigdy nie wybaczył mu powiedzenia, że dla Polaków można coś zrobić, z Polakami – niczego. Wydobycie się Muzeum Narodowego z zapaści mogłoby zadać kłam tej opinii. Więc może rzeczywiście trzeba czynu narodowego?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.