Pierwsze stadko łabędzi z pobielonych opon samochodowych zobaczyłam na wyleniałym skwerku w obwodzie kaliningradzkim. Ten postsowiecki skansen jest krainą wciąż bogatą w samoróbki, którym pomnik (nagrobny?) wystawiła Olga Drenda swoimi „Wyrobami”.
Podróż do obwodu kaliningradzkiego to podróż w czasie. Taką też podróżą jest w pewnym sensie ta książka. Autorka należy do pokolenia, dla którego PRL jest już dawno zamkniętym rozdziałem historii. To dzięki młodym – pisze Tomasz Kopoczyński, inicjator tomu „Mity PRL” – „pojawiło się zjawisko mody na PRL, czasem przyjmujące postać świadomego, podszytego ironią «obciachu», a czasem – autentycznego odgrzebywania cennych społecznych form i zwyczajów”.
Czy „Wyroby” są takim odgrzebywaniem? Pozornie – tak. Traktują o samorodnej wytwórczości, która w czasach peerelowskiego niedoboru wszystkiego rodziła się „niejako z musu”. Była trudną do klasyfikacji kombinacją talentów majsterkowiczów, usług „złotych rączek”, pokątnych small biznesów, niepraktycznej dążności do ozdoby. Popyt stwarzał podaż i vice versa.
Można uderzyć w nostalgiczny lament. Celuloidowe durnostojki stały się przedmiotem kolekcjonerskim, a zatem całkowicie zrefunkcjonalizownym. Co prawda centra chińskie nadal zaspokajają niewygasłe potrzeby w zakresie zdobnictwa, ale dla zbieracza prawdziwie cenny jest „auratyczny” przedmiot ze śmietnika albo bazarowych „staroci”. Dzieciarnia, która czepiała się kiosku Ruchu, oferującego samochodziki w technologii „wczesny plastik”, dziś wybrzydza na kosmiczne Lego. Krasnale i muchomory z dykty znikają z podwórek pod naporem gotowych zestawów dla placów zabaw. Ogrodowe furteczki, spawane z „załatwianych” prętów zbrojeniowych, kątowników, płaskowników i wszelkich odpadów metalowych, opisane ze smakiem i czułością, zostały wymiecione przez standardowe produkty z marketu ogrodniczego (zamówienie przez internet, z dowozem i montażem, wystarczy smartfon i obsługujący go kciuk – zero kreatywności). Znamienne, że młoda autorka uznała, że termin „załatwić” wymaga już historycznych objaśnień, a przecież towarzyszą mu liczne pokrewne: „jakoś skombinować”, „skądś wytrzasnąć”, „kogoś uruchomić”, „dorwać”, „skręcić”, „skołować” itp. Cały ten świat był „misiem na miarę naszych możliwości”. Tylko przyszła transformacja i oczko się odkleiło, temu misiu.
Olga Drenda, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”. Karakter, 240 stron, w księgarniach od listopada 2018
„Wyroby” Olgi Drendy to jednak nie tylko jeszcze jedna, mityzująca narracja o PRL-owskiej przeszłości. Nadmiar w miejsce niedoborów, high-tech w miejsce szemranego „fachowca”, salon samochodowy w miejsce nielegalnego warsztatu w osiedlowym garażu – to oczywiście przyczyniło się do diametralnej zmiany w powszednim życiu i otoczeniu. Ale nie wyeliminowalo głębokich potrzeb i upodobań, które stały za samorodną wytwórczością. Niegdyś Władysław Hasior, wielbiciel sztuki, którą nazywał „powiatową”, dokumentował „malowane domy”. Ta moda przeminęła, ale czy pasteloza, która zalała polskie blokowiska w latach 90., nie jest przeniesieniem tej samej potrzeby ubarwienia świata ze ścian małomiasteczkowych kwadraciaków na połacie wielkomiejskich mrówkowców? Produkcja dewocjonaliów – tak bliskich sercu autorki – jest istotnie w trudnej sytuacji wobec cudów chińskiej elektroniki (pulsujące światłem aureole!), ale pamiątkarstwo się broni. Na dowód ślę w prezencie gwiazdkowym ciężkozbrojnego rycerza z kapsli po Tyskim, proponowanego jako pamiątka z zamku w Niedzicy. Najgorzej jest z motoryzacją. „Nawsadzali tej elektroniki i człowiek nic nie może zrobić” – pomstują starsi panowie, którzy dawnymi laty spędzali weekendy, grzebiąc w bebechach swoich pojazdów. I co? Jeździły!
Majsterkowicze nie są jednak wykluczeni ze współczesności. Otworzony na chybił-trafił portal nauczy, jak zrobić:
– autko wyścigowe z kartonu,
– głośnik w kształcie gaśnicy,
– stolik w stylu river table,
– tacę z transferem za pomocą techniki decoupage,
– drewnianą choinkę ze słoiczków i pomarańczy,
– wypasioną trajkę do driftu #3,
– głośnik bluetooth z puszki po coli (może też być w żarówce),
– ładowarkę do smartfona – turbinę wiatrową,
– prezent dla dziecka – imienny łapacz snów.
Propozycji są setki i trudno się od nich oderwać. Więc na koniec istota rzeczy:
– jak być zaradnym – kilka świetnych i prostych DIY.
Czyli wszystko po staremu. Tylko już nie przaśne samoróbki, badziewne durnostoje, żenujące ręczne robótki, ale dobrze brzmiące Do It Yourself (w skrócie duitłaj). Po prostu „zwykłe przedmioty przerabiamy w przydatne gadżety”. Każdy da radę, filmiki uczą krok po kroku.
A jednak w tej książce pobrzmiewa nostalgia. Za czym? Za „prawdą”, „autentyzmem”? „Ręczną robotą”? Czy wręcz za „rzeczą”? Od szeregu lat „powrót do rzeczy” jest jednym z ważnych turns w humanistyce, spłoszonej symulakrami, rzeczywistością wirtualną, dematerializacją świata. Olga Drenda jest profesjonalną antropolożką kultury, ze świetnym okiem, wyczuciem, empatią. Świadoma wszystkiego, co stanowi samorodną twórczością internetową, pozostaje jednak wierna rzeczom. Wdziękom celuloidu, niedoskonałościom garażowych wtrysków, twórczej potencji opon, które z brzydkiego garażowego kaczątka przedzierzgają się w łabędzie. Nie tylko ona. Często się łapiemy na pytaniu, dlaczego pomalowana na pastelowe kolory, zespawana z prętów zbrojeniowych bramka na działce już nas nie razi, lecz rozczula. Podobnie jak klombiki z opon pielęgnowane przez osiedlowych parkingowych czy kuriozalne pamiątki, jak wspomniany rycerz z kapsli? Gdzieś czai się wątpliwość, czy upodobanie do kiczu nie jest zawsze podszyte inteligenckim paternalizmem kulturowym. Ale czy można sobie wyobrazić jarmark bożonarodzeniowy w dobrym guście? Wesołych Świąt!
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).