„Był sobie Andrzej...” Strzępki&Demirskiego
fot. Bartłomiej Sowa

„Był sobie Andrzej...” Strzępki&Demirskiego

Joanna Wichowska

Autorzy spektaklu „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej” tworzą groteskowe postacie otwarcie wzorowane na realnych. Szydzą, parodiują, ironizują. Za całym tym ekscesem stoją proste, fundamentalne pytania

Jeszcze 1 minuta czytania

Temat, któremu podporządkowany został repertuar wałbrzyskiego teatru w tym sezonie, brzmi „Znamy, znamy”. W swoim najnowszym spektaklu Monika Strzępka i Paweł Demirski traktują to hasło bardzo serio. Znamy wkład autorytetów „mistrzowskiego pokolenia” w budowanie nowej, wolnej Polski. Znamy filmy Naszego Największego Reżysera, służące kolejnym pokoleniom jako lekcja historii najnowszej. Wyrwani ze snu, potrafilibyśmy nie tylko wyrecytować „Ojcze nasz”, ale też zanucić „Mury” i dokończyć frazę „Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chylonii…”. Ujęcie, w którym reporterka z żeglarskim workiem na ramieniu zamaszyście kroczy korytarzami na Woronicza, jest równie rozpoznawalne, jak zdjęcie Wałęsy przeskakującego płot Stoczni – oba obrazy na równych prawach należą do żelaznego kanonu ikonografii polskich przełomów. Pamiętamy, wzruszamy się, doceniamy. Znamy, znamy – ale co z tego?

Paweł Demirski „Był sobie Andrzej Andrzej
Andrzej i Andrzej”, reż. Monika Strzępka.
Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w 
Wałbrzychu, premiera 22 maja 2010
Autorzy spektaklu „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej” metodycznie demontują podstawy tej powszechnej wiedzy, zbiorowej pamięci i prawie odruchowych wzruszeń. Przywołują znajome obrazy, piosenki i sceny, bezczelnie wykoślawiając ich, wydawałoby się, raz na zawsze ustalone, znaczenia. Tworzą groteskowe postacie otwarcie wzorowane na realnych. Szydzą, parodiują, ironizują. Za całym tym ekscesem, zamkniętym zresztą w matematycznie precyzyjną formę, stoją proste, fundamentalne pytania. Jak naprawdę wygląda wolność wywalczona dwadzieścia lat temu dzięki wspólnym wysiłkom bezkompromisowych, przystojnych reporterek, świadomych politycznie robotników oraz, rzecz jasna, wspierających i dokumentujących ten inteligencko-proletariacki sojusz i tę piękną walkę wielkich artystów? I czy przypadkiem ci ostatni nie są za ułomność nowej, wolnej Polski współodpowiedzialni? Choćby dlatego, że – zajęci odbieraniem kolejnych hołdów – stracili kontakt z rzeczywistością?

Na scenie, wysypanej plażowym piaskiem (Gdańsk!?) i zastawionej kinowymi fotelami, gromadzą się uczestnicy pogrzebu „architekta naszej wyobraźni”: minister finansów – orędownik definitywnego sprywatyzowania, a najlepiej w ogóle „zamknięcia” kultury (Rafał Kosowski), podstarzała gwiazda filmowa (Agnieszka Kwietniewska), entuzjastka aspirująca do salonów (Mirosława Żak), słynny reżyser Kazimierz (Włodzimierz Dyła) z młodą towarzyszką (Małgorzata Białek) oraz filmowiec starający się – dzięki wstawiennictwu mistrzów – zadebiutować (Sebastian Stankiewicz). Są tu też postacie z drugiej strony barykady: para aktorów z prowincji (Sabina Tumidalska, Jerzy Gronowski), zbiedniały bywalec pogrzebów sławnych ludzi (Ryszard Węgrzyn) i „nienormalny” łowca autografów (Daniel Chryc), który kalekim językiem próbuje opowiedzieć, jak ważne były dla niego filmy zmarłego.

fot. Bartłomiej Sowa

Barykada istnieje nie tylko metaforycznie. Mistrzowskie pokolenie mocno trzyma rząd dusz, ale nie wchodzi w dyskusje z plebsem: ani o sztuce, ani o guście, ani o pieniądzach. Plebs pojęcia nie ma o wysokiej kulturze, o wrażliwości i o prawach rynku. Plebs ogląda idiotyczne seriale, w których nie występuje słowo „problem”. Przychodzi na pogrzeby z termosem. Nosi skarpetki do klapek. Nie, żadnej dyskusji tu nie będzie.

Za zerwanie komunikacji trafia się do piekła. I za grzech zaniechania. W piekle torturą jest oglądanie trzeciej, nienakręconej części słynnego filmu. W niej bezkompromisowa reporterka, zamiast stoczniowca, wprowadza do gmachu telewizji kubańskiego opozycjonistę. Guillermo Fariñas (wcześniej – „nienormalny”) właśnie zagłodził się w imię wolności. Dopiero w ostatniej chwili przed śmiercią zrozumiał, że ta wolność oznacza „więcej banków i ładniejsze ulice”. Wierzył w naszą aksamitną rewolucję, a tymczasem jej bohaterowie zdążyli zamienić się w złaknione pieszczot, rozczulające misie do przytulania. Najważniejsze, żeby nikogo nie drażnić i szerzyć w narodzie dobre samopoczucie. Pieśń „Janek Wiśniewski padł”, śpiewana z absolutna powagą i na najwyższym diapazonie emocji przez aktorkę (Agnieszkę Kwietniewską) ubraną w kostium misia-zabawki, to cios w samo serce: i oszukanego Kubańczyka, i widowni. Idealnie wymierzony i bardzo skuteczny. Boli jak cholera. Jak to w piekle.

Najgoręcej polecam taką torturę. Szczególnie tym, którzy chcieliby Strzępkę i Demirskiego – jako sztandarowych przedstawicieli teatralnego plebsu: rozmiłowanych w niskich gatunkach, realizujących swoje spektakle w jakichś dolnośląskich biedaszybach, otwarcie zajmujących się podejrzanymi, bolszewickimi tematami (jak na przykład odpowiedzialność establishmentu za kulturę) – wykluczyć z dyskusji. Wygląda na to, że ich głosu nie da się jednak pominąć. Mają mocne argumenty. Niedostępne tym, którzy oglądają rzeczywistość wyłącznie z perspektywy stołecznych salonów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.