Lament berliński

Joanna Wichowska

Berliński „Prometeusz” Gotscheffa rozczarowuje. Szkoda, że w centrum wielkiego miasta nie zaryzykowano mniej grzecznej rozmowy o znaczeniu mitu

Jeszcze 1 minuta czytania

Wszystko dzieje się w nazwanym Agorą amfiteatrze, zbudowanym według projektu Berta Neumanna na Rosa-Luxemburg-Platz. Nie ma tu żadnych teatralnych efektów: nawet świateł (dopiero kiedy się ściemnia, przestrzeń doświetlają reflektory), czy muzyki, jeśli nie liczyć witającego widzów greckiego popu, odgłosów ulicy i pokrzykiwań miejskich ptaków.

Naturalną scenografię półokrągłej fasady Volksbühne lekko tylko podrasowano, wbijając w piach, którym wysypane jest proscenium, wysoki, żółty słup – pełniący funkcję miejsca kaźni, czyli skał Kaukazu – i stawiając po bokach dwa blaszane, dwupoziomowe kontenery – jeden dla Hermesa, drugi dla Okeanosa. Prostota „Prometeusza” Ajschylosa/Müllera/Gotscheffa jest jednak pozorna. Patrząc na drobne – z perspektywy amfiteatralnej widowni – figurki aktorów i słuchając potoku słów wypowiadanych na najwyższym diapazonie emocji – nie można pozbyć się wrażenia monumentalności i patosu.

„Prometeusz” Ajschylosa, reż. Dimiter Gotscheff.
Volksbühne w Berlinie, premiera 20 maja 2009
Prometeusz cierpi. Ale nie jest ofiarą. Jego cierpienie jest pełne złości i pychy. Tak przynajmniej pokazuje swojego bohatera Max Hopp. Frazy skandowane sylaba po sylabie, kompulsywnie powtarzane słowa, wywrzaskiwane monologi, wyjękiwane skargi są wprawdzie lamentem, ale lamentem człowieka silnego. Kogoś, kto próbuje ogarnąć własny ból rozumem i dlatego nigdy tak naprawdę mu nie ulega. Bohater ani na chwilę nie traci świadomości, że jest oglądany, a jego cierpienie może mieć wartość dydaktyczną. Dlatego bierze nas na świadków swojej bez wytchnienia racjonalizowanej męki. Robi to dosłownie: wodząc wściekłym wzrokiem po widowni.

Mamy więc wziąć na siebie również rolę oskarżonych? Tylko nie bardzo wiadomo – o co? Patos cierpienia niweluje wagę pytania, po czyjej stoimy stronie: władzy czy rewolty. Bogowie są w krawatach, a heros-rewolucjonista w czerwonym, postrzępionym T-shircie. Odpowiedź jest oczywista. Ważniejsza od znaczenia buntu staje się pasja buntownika. Niestety.

Być może tak właśnie miało być: bezwstydnie patetycznie. A jednak szkoda, że na Agorze zbudowanej w sercu wielkiego miasta nie zaryzykowano trochę bardziej wnikliwej, trochę mniej grzecznej i przewidywalnej rozmowy o współczesnym znaczeniu prometejskiego mitu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.