Spektakl Barbary Wysockiej – zwięzły, błyskotliwy, monochromatyczny – jest jak matrioszka. Zmieniają się perspektywy, proporcje i skale, historia romantycznego poety popadającego w obłęd odsłania się warstwa po warstwie, do jej jądra jednak nie docieramy. Wszystko, co po drodze, jest jawnym oszustwem, pozorowaniem prawdy, imitacją – jak niby-śnieg zaścielający całą scenę i czarna rzeźba drzewa z dramatycznie rozpostartymi bezlistnymi konarami.
Klarowność wielopoziomowej narracji jest zwodnicza. Pokazuje bohatera w serii naprzemiennych zbliżeń i oddaleń. Lenz opowiada o sobie samym to w trzeciej, to w pierwszej osobie – odgrywając siebie samego, cytując sceny, w których jednocześnie uczestniczy. Lenzów jest wielu. Duży Lenz animuje miniaturowego Lenza – własną czapkę: pompon to głowa. Kukiełka-Lenz zagląda w okna domków dla lalek, rozświetlonych malutkimi żarówkami. Ten zminiaturyzowany świat ma swoją odwrotność w przeskalowanych obrazach, bez przerwy pełzających po ścianach i nad naszymi głowami.
Georg Büchner, „Lenz”, reż. Barbara
Wysocka. Teatr Narodowy w Warszawie,
premiera 18 lutego 2011Wyświetlane na ekranach ujęcia pokazują zimowy krajobraz, a potem – kiedy szaleństwo bohatera się pogłębia – szpitalne korytarze i spiralne schody klatki schodowej, oglądane w dziwacznej, niepokojącej perspektywie, bo na suficie. Widzimy Lenza samotnie brodzącego w śniegu, taszczącego uschniętą choinkę, którą próbuje zasadzić, zapatrzonego w niebo, zmarzniętego, wyczerpanego. Widzimy nadnaturalne zbliżenia jego twarzy. Lenz – czapka w roli kukiełki i Lenz – ogromne, szeroko otwarte oko, Lenz na scenie – chowający się pod kołdrą usypaną z plastikowego śniegu, wspinający się na plastikowe drzewo i usypiający na gałęzi, Lenz – pochłonięty filozoficzną dysputą, Lenz – ostentacyjnie szczękający z zimna zębami po kolejnej spektakularnej kąpieli w kadzi z wodą. Który z nich jest nadrzędny? Który którego (w sobie) ukrywa? Któremu ewentualnie można by uwierzyć?
Żadnemu, oczywiście. Na tym polega perfidia matrioszki. Gra w zdejmowanie kolejnych warstw, rozbijanie kolejnych skorup toczy się bez końca i nie chce prowadzić do żadnej konkluzji, do żadnego sedna. Na tym polega również rzeczywistość, w której żyje schizofrenik (taką diagnozę – schizofrenia paranoidalna – postawiono historycznemu Lenzowi): nie pozwala się zamknąć w przejrzystych, ostatecznych formułach.
Szymon Szacki gra Lenza jako komedianta, który swoją nadwrażliwość manifestuje w nieustającej błazenadzie. Lenz jest afektowany, histeryczny, rozkapryszony, a jego obłęd domaga się świadków. Widzów. Poeta powtarza swój rytuał wskakiwania do wody, za każdym razem sprawdzając, czy aby na pewno jego desperacja przynosi spodziewany efekt. Jego opiekunowie – pastor Oberlin (Oskar Hamerski) i przyjaciel Kaufmann (Modest Ruciński) – bez śladu zdziwienia biegną po ręczniki i suszarkę do włosów. Choroba Lenza spełnia się w demonstracyjnych gestach, romantycznych łzach, dziecięcym uporze. Ponieważ wciąż jest przez niego samego obserwowana z emocjonalnego i narracyjnego dystansu, komentowana za pomocą wielkiej ilości zgrabnych słów – nie ma szansy nim zawładnąć. Ona także jest grą. Grą w szalonego i grą w teatr.
Lenz pozostaje uwięziony w swojej złożonej z dziwnie nieprzystawalnych elementów rzeczywistości, od a do zet sztucznej: teatralny śnieg i teatralne drzewo nie dają oparcia. Ponieważ jednak jest jednocześnie aktorem, bohaterem i narratorem swojej opowieści, może popchnąć ją we wszystkie możliwe strony. Może nawet, prawie niechcący, zdradzić jej skrzętnie wypieraną dotkliwość.
W ostatniej scenie po raz ostatni relacjonuje swój obłęd – znowu w trzeciej osobie, wyzywająco, zjadliwie, bez cienia empatii dla samego siebie. Tak mogłaby wyglądać współczesna i – na przekór scenerii wiejskiego odludzia – wielkomiejska wersja romantycznego bólu. Elokwencja i dystans. Bystre spojrzenie. Złośliwe poczucie humoru, szczególnie na swój własny temat. Bezlitosna autoironia. Cynizm. Cały arsenał samoobronnych środków – wszystko, żeby się tylko nie przyznać, że naprawdę boli. Żeby nie utonąć w tej białej pustce, która – mimo że wygląda na wymyśloną – jest, być może, jednak całkiem realna.