Ódón von Horvath, „Kazimierz i Karolina”, reż. Jan Klata. Teatr Polski we Wrocławiu, premiera 23 października 2010
„Pieniądze są dla ludzi” – hasło reklamowe pewnego banku wydrukowane zostało na bilecie teatralnym wyraźniejszą czcionką niż tytuł spektaklu. Takie czasy. Życie jest brutalne. Coś za coś. Trzeba umieć sobie radzić. Jeśli bank gotów jest finansować przedstawienia, mówiące, dajmy na to, o pułapkach kapitalizmu – wypada się tylko cieszyć. Gdyby „Kazimierza i Karolinę” sponsorowała również któraś galeria handlowa, jakieś muzeum historyczne, browar „Lech” i, powiedzmy, Rycerstwo Niepokalanej – uciecha byłaby jeszcze większa. A w końcu o uciechę chodzi przede wszystkim.
Jan Klata w swoim kolejnym wrocławskim spektaklu cyzeluje warsztat karykaturzysty. I znowu przedmiotem jego złośliwości i szyderstw jest Polska i Polacy. Tym razem jednak drwiny Klaty wymierzone są w mentalność prowincjonalną, w wyobraźnię ukształtowaną przez sitcomy, disco polo i popularne seriale historyczne. Czyli w ten fragment polskiego pejzażu, który ośmieszyć najłatwiej.
fot. Natalia KabanowTłumaczka dramatu Ódóna von Horvatha, Monika Muskała, dała bohaterom polskie, archaiczne, obciachowe imiona, Mirek Kaczmarek odtworzył na scenie plebejskie wyobrażenie o luksusie – czyli wnętrze galerii handlowej (w którym mieści się mały basen, palmy, szafa grająca, automat ze słodyczami, winda, ruchome schody i co tam jeszcze). Tani gust, nieumiejętność świadomego używania języka, odruchowy cynizm i cwaniactwo, ani śladu samodzielnej myśli, całkowity brak kontroli nad własnym życiem – bohaterowie „Kazimierza i Karoliny” mogliby budzić współczucie, gdyby nie byli sportretowani aż tak parodystycznie.
Urzędniczka Karolina (Anna Ilczuk) kompulsywnie zajada się lodami; bezrobotny szofer Kazimierz (Marcin Czernik), niby-twardziel, ze śmiertelną powagą śpiewa operowe arie; małomiasteczkowy podrywacz – krawiec Eugeniusz Babiarz (Bartosz Porczyk) nosi gumę do żucia za uchem i z namaszczeniem dłubie w nosie; para pseudo-rewolucjonistów (Paulina Chapko i Michał Majnicz) w skajach, dresach i tanich okularach przeciwsłonecznych wymachuje bronią i okłada się nawzajem pięściami; ubrani w peruki i tandetne, plastikowe ciuchy prezes Dymek (Wiesław Cichy) i Sędzia Dzida (Marian Czerski) na przemian nucą pieśni patriotyczne i podrywają małoletnie bywalczynie galerii. Żenadzie nie ma końca.
fot. Natalia KabanowKlata pozwala aktorom na farsowy wygłup, grubą kreskę, nieustanne mruganie okiem, a jednocześnie mocno trzyma ich bezsprzeczny kunszt komediowy w ryzach. Ta maszynka nie ma prawa się zaciąć. Każde wejście jest spektakularne, każda sytuacja ma precyzyjnie wyakcentowaną puentę, każdy fragment kostiumu znaczy.
Ważniejszy od perypetii bohaterów jest kontekst, w którym rozgrywają się zdrady, ataki zazdrości, roszady partnerów; odwołania do konkretnych wydarzeń, obrazów i wątków wziętych wprost z rzeczywistości oraz detale: zestaw mało wyrafinowanych, ale skutecznie działających grepsów i gagów.
Ruchome schody są popsute albo może ci ludzie nie nauczyli się jeszcze swobodnie korzystać z takich zdobyczy cywilizacji – kończąc krótką podróż schodami, za każdym razem się potykają. Karykaturalni do bólu Dzida i Dymek regularnie pojawiają się na scenie tylko po to, by w krótkim, rytmicznym dialogu podzielić się kilkoma banalnymi myślami. Kazimierz, w swojej znoszonej dżinsowej kamizelce, wygląda na fana hard rocka, nic więc dziwnego, że przelatujący nad galerią zeppelin powraca – w postaci piosenek legendarnej grupy Led Zeppelin. Skoro rzecz dzieje się w polskim centrum handlowym, oprócz lodów z automatu mają prawo się tu pojawić postacie nawiązujące do eksponatów głośnej wystawy „Bodies. The Exibition”, prezentowanej blisko dwa lata temu w warszawskim Blue City. Zakonserwowane ciała, które pokazywał Roy Glover, pochodziły z Chin. Klata wprowadza na scenę pięć postaci, które nazywa „Ciałami chińskimi” i każe swoim głównym bohaterom oglądać je bez żadnej refleksji, bez wstrząsu, jak pierwszą z brzegu ekspozycję. Na „galerianach” takie rzeczy nie robią wrażenia.
fot. Natalia KabanowKomedia obyczajowa od początku jest również polityczną satyrą. Dwie małolaty na rolkach (Sylwia Boroń i Dominika Kojro) przemykają gdzieś z tyłu, niosąc krzyż ułożony z puszek po piwie. Obleśni, podtatusiali podrywacze obiecują Karolinie wycieczkę do Niepokalanowa. Sędzia sądu rejonowego z Wybrzeża lubi być biczowany przez dziewczynki w zgrzebnych płaszczach z gwiazdą Dawida na rękawie. Celne uderzenia, tym bardziej, że wprowadzone w spektakl jakby mimochodem.
W końcu Klata serwuje nam scenę „Polish Wars. Rekontrukcja”, swoistą noc żywych polskich trupów. W ruch idą miecze, karabiny, bagnety, pałki. Walczą rycerze, ułani, powstańcy, zomowcy. Powszechna bitwa, w której zmieszano insygnia dawnej i najnowszej historii, nie chce się skończyć, jak zły sen. I oczywiście wygranych w niej nie ma. Za pomocą takiego oto skrótu Klata pokazuje stan (nie)świadomości wszystkich tych groteskowych postaci snujących się po galerii handlowej. Wykarmionych bohaterskimi mitami i obietnicami konsumpcyjnego raju, dziesięciorgiem przykazań i mądrościami ludowymi w stylu „kobieta, która chce coś osiągnąć, musi złapać wpływowego faceta na uczucie”. Wśród takich sprzeczności żyć niełatwo.
Reżyser jednak nie ma zamiaru wnikać głębiej w kondycję „duszy polskiej”. Jego spektakl skoncentrowany jest na śledzeniu objawów choroby, nie na tropieniu jej przyczyn. Krytyczny potencjał „Kazimierza i Karoliny” wyczerpuje się w przejrzystych aluzjach, trafnych syntezach, uroczo bezczelnych żartach. Temperament ironisty bierze u Klaty górę nad potrzebą analizy. Inteligentna kpina pozwala zatrzymać się na pierwszych z brzegu wnioskach.