Posłuchajcie tej historii
Fot. Krzysztof Bieliński

Posłuchajcie tej historii

Joanna Wichowska

Nie potrafię wybaczyć Słobodziankowi i Spišákowi, że w „Naszej klasie” opowiadają historię Jedwabnego tak zręcznie i gładko. Tego, że starają się zaspokoić oczekiwania widzów, że dramat jest tu wyważony, pełen wdzięku i ogląda się go z nieustającą przyjemnością

Jeszcze 2 minuty czytania


Spektakl inaugurujący dyrekcję Tadeusza Słobodzianka w Teatrze na Woli wróży tej scenie komplety na widowni. Ogląda się „Naszą klasę” świetnie. Akcja toczy się wartko, wielowątkowa historia (kilkadziesiąt lat z życia dziesięciorga bohaterów), opowiadana jest w sposób przystępny i bezpretensjonalny. Dramatyzm przedstawianych wydarzeń zrównoważono sporą dawką humoru, pełną uroku choreografią, albo, dajmy na to, ludowym zaśpiewem. Aktorzy sprawnie balansują między umownością a rodzajowością i zazwyczaj bezbłędnie osiągają efekt, który chcą osiągnąć: słowa, które mają poruszać – poruszają; sytuacje, które mają śmieszyć – śmieszą. Spektakl mówi wprawdzie o niewyobrażalnej zbrodni, ale proszę się nie obawiać – nikt tutaj nikogo nie chce przypierać do muru, widz jest dobrze chroniony: żadnych emocjonalnych, czy intelektualnych niewygód dla niego nie przewidziano. A pytania, które sobie ktoś być może zada, nie będą z gatunku tych, przez które nie można zasnąć.

Warunki umowy są od początku jasne. Znacie? Dobrze, posłuchajcie zatem jeszcze raz. Posłuchajcie historii o tym, jak dawno temu w pewnym miasteczku Polacy spalili Żydów w stodole, jak do tego doszło i co się działo potem.

Fot. Krzysztof BielińskiNie potrafię jednak wybaczyć Słobodziankowi i Spišákowi, że opowiadają tę historię tak zręcznie i gładko. Nie umiem wybaczyć skwapliwości, z jaką ich spektakl stara się zaspokoić domniemane potrzeby i oczekiwania widzów; zaakceptować, że jest taki wyważony, pełen wdzięku, tak zgrabnie wystylizowany na sztukę naiwną, która z definicji zwolniona jest z obowiązku wnikliwych analiz i interpretacji.

Bohaterowie dramatu Tadeusza Słobodzianka zeszli wprost z kartek książki Anny Bikont „My z Jedwabnego”. Życiorysy pierwowzorów postaci zostały przetworzone zgodnie z zasadą redukcji i syntezy. Słobodzianek pokazuje więc losy pięciorga Polaków i pięciorga Żydów w czternastu scenach, które nazywa lekcjami historii. Kluczowe wydarzenia z ich życia są bowiem jednocześnie epizodami, w których streszcza się wielka historyczna narracja i jej wpływ na decyzje zwykłych ludzi. Postacie skupiają się na relacjonowaniu faktów. Robią to w sposób skrajnie oszczędny, w prostych, esencjonalnych słowach. W zamierzeniu to czytelnik/widz ma do wykonania pracę rozwikłania skomplikowanego węzła przyczyn i skutków i ewentualnie wyciągnięcia z opowieści własnych wniosków.

Problem w tym, że tej pracy zostaje dla nas niewiele. Rygorystyczna, powściągliwa, doskonale przejrzysta forma, syntetyczny skrót, kondensacja faktów – to wszystko sprawia, że otrzymujemy raczej szkolny bryk z historii niż rzetelną jej lekcję. Nie byłoby to szczególnie niestosowne, gdyby nie fakt, że w taki sposób pokazana historia przestaje nas dotyczyć.

Chronologia trzyma narrację w ryzach. Zbrodnia ma swoje implikacje i swoje konsekwencje. Następstwo wydarzeń niczego nie tłumaczy jednoznacznie, wskazuje tylko, że historia jest jak kostki domina. Działa niemal jak fatum. Skoro tak – łatwo nam przyjdzie zatrzymać się na konstatacji, że ludzkimi losami rządzi konieczność dziejowa, a trybom maszyny historii nikt nie umknie. Dość łatwo będzie pomyśleć o historycznej przeszłości jako o czymś definitywnie zamkniętym, skwitować tragedię bezradnym wzruszeniem ramion: „cóż poradzić, czasy były naprawdę ciężkie”.

Ondrej Spišák robi wszystko, żeby jeszcze bardziej ułatwić takie niezobowiązujące wnioski. Podąża za prostotą tekstu. Wierzy, że fakty będą mówić same za siebie. Nagie fakty rzeczywiście potrafią być niesłychanie poruszające, ale rekonstruowane uparcie w jednej, podstawowej konwencji – dziecięcej zabawy, plakatu, komiksu – szybko tracą całą swoją moc, całą grozę.

Fot. Krzysztof BielińskiDziesięcioro aktorów ma do dyspozycji wyłożoną starym drewnem scenę, zastawioną drewnianymi, kantorowskimi ławkami i krzesłami. Da się z nich wyczarować niemal wszystko: przedwojenną, szkolną klasę, salę kinową, łóżko, strych wiejskiej stodoły, biurko ubeka, wóz konny, kanapę przed telewizorem. Na ścianie zamykającej tył sceny pojawiają się naprzemiennie symbole: krzyż, sierp i młot, swastyka, znowu sierp i młot, znowu krzyż (nie wolno zapomnieć o fatalizmie historii). Rekwizytów nie ma: pije się więc z wyobrażonej butelki, strzela z niewidocznego karabinu, nakręca korbką nieistniejący gramofon, kołysze na rękach niewidzialne dziecko. Mamy okazję obserwować, jak działa tak zwana magia teatru, zdolna za pomocą kilku prostych chwytów stworzyć coś z niczego. To urocze.

Aktorzy ani na chwilę nie wypadają z precyzyjnie zaprogramowanego rytmu. My też nie. Płynnie przechodzimy od jednego do drugiego epizodu, od jednego do kolejnego fragmentu cudzej pamięci. Niektóre z nich są przerażające, inne całkiem zwyczajne. Jeśli nawet któraś z opowieści wbije kogoś w fotel, bardzo szybko to niemiłe wrażenie rozejdzie się po kościach. Krótki opis fizjologicznych reakcji organizmu na dym wypełniający płonącą stodołę. A potem wesele z tańcami i przyśpiewkami. Kopulacja uratowanego Żyda z Polką, która dała mu schronienie. Wleczenie uratowanej Żydówki do getta. A dla odmiany jakiś dowcip – żart z rabina albo z księdza. Machina teatralna działa bez zarzutu, na tyle sprawnie, że po drodze ulatniają się znaczenia.

Wszędzie tam, gdzie da się zilustrować relacjonowaną właśnie sytuację – widzimy mikro-scenkę, odegraną schematycznie, w kilku gestach, mniej lub bardziej dosłownych. Trzech młodzieńców katuje na śmierć kolegę z klasy – mamy przed oczami dokładnie opisaną topografię ulicy, na której to się dzieje i czujemy ciężar kamienia, który spada na jego głowę. Scena zbiorowego gwałtu nie wymaga od widza aż takiego wysiłku wyobraźni: dwóch przytrzymuje, jeden wykonuje mechaniczne gesty. Gwałcona Żydówka krzyczy, ale jednocześnie opowiada, jak to wyglądało z jej perspektywy: żeby widzowie nie ulegli zbyt prostym mechanizmom współodczuwania z ofiarą – w jej relacji znajduje się zaskakujące wyznanie, że oprócz bólu czuła też przyjemność. To jeden z wielu skrzętnie rozmieszczonych w całym spektaklu sygnałów, że to wszystko nie jest tak jednoznaczne i oczywiste, jak się niektórym radykalnym widzom może wydawać.

Strategię reżyserską Spišáka – i autorską Słobodzianka – można by opisać właśnie jako unikanie jakiegokolwiek radykalizmu. Intencje z pewnością są godne szacunku. Jeśli wyparta ze społecznej świadomości historia o współudziale Polaków w Zagładzie ma w końcu zostać uznana również przez tych, którzy jej wciąż zaprzeczają – być może rzeczywiście potrzebne są takie narracyjne ustępstwa, próby zrozumienia racji oprawców, przywołanie grzechów ofiar. Słobodzianek i Spišák i tak dobrze wiedzą, że jakkolwiek by  przestawiali elementy tej historycznej układanki – nikt o zdrowych zmysłach nie wyjdzie ze spektaklu „Nasza klasa” z przekonaniem, że rozmiary winy są porównywalne, a odpowiedzialność za polskie zbrodnie na Żydach da się podzielić po połowie między katów i ofiary.  Z tego, że starając się zachować bezstronność, unikają skrajności ocen, nie można im czynić zarzutu. Rzecz w tym, że unikają jakichkolwiek skrajności. Że pokazując swoich bohaterów w celowo uproszczony, marionetkowy sposób, odbierają ich decyzjom i wydarzeniom, w jakich uczestniczyli, ciężar dramatyzmu. Że ani przez chwilę nie każą widzowi spojrzeć w przepaść, którą otwiera historia o morderstwach, zdradach, gwałtach i spaleniach. Że ta opowieść nie boli.

Wydarzenia referowane są w czasie przeszłym, z perspektywy końca. Wiemy przecież, że wszyscy bohaterowie tej historii umarli, wszyscy są upiorami.

Fot. Krzysztof Bieliński

Spišák pokazuje śmierć jako przejście przez drzwi wmontowane w ścianę z tyłu sceny. Taka sceniczna metafora. Nic mniej, nic więcej. Duchy, które się tam, za drzwiami, stopniowo gromadzą, są nadzwyczaj spokojne, pogodzone z losem i ze sobą nawzajem, wolne od gniewu, od wyrzutów sumienia, od pragnienia zemsty. Przeszli przez koszmar, pomarli, a potem spotkali się znowu, już bez wzajemnych pretensji. Wygląda na to, że wichry historii ucichły. Rabin, odmawiający wcześniej litanię imion swoich zabitych podczas wojny krewnych, teraz przytacza długą listę imion swoich dzieci, wnuków i prawnuków (to zresztą okazja do pobłażliwego żartu z zamiłowania Żydów do genealogii). Próbuje unieważnić popioły – ma do tego prawo – tym bardziej, że nie widział ich z bliska, jeszcze przed wojną wyemigrował do Ameryki. Teraz to on zbiera medialne laury. Wybacza na wizji.

Tadeusz Słobodzianek „Nasza klasa”,
reż. Ondrej Spišák.
Teatr na Woli w Warszawie, prem. 16 października 2010
Rabin przechodzi na tamtą stronę jako ostatni, obdarzając nas wszystkich błogosławieństwem. Jego wyrozumiałe słowa i obraz pojednania, jakie dokonało za drzwiami, przywracają ład. Duchy niczego od nas chyba nie chcą. Oprócz być może tego, żebyśmy pamiętali, po prostu. Widzowie czują ulgę. W takim zakończeniu „Naszej klasy” nie wyczuwa się ironii, ginie ona w śmiechu widzów rozbawionych przez aktorskie gagi, skrzętnie rozmieszczone w całym spektaklu – ironia staje się kolejnym chwytem.

Trudno się zgodzić na tego rodzaju katharsis. Zbyt jest powierzchowne, zbyt łatwe i zbyt pośpieszne.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.