„Red”,
reż Robert Schwentke

Jakub Socha

Film Roberta Schwentke – ekranizacja komiksu Warrena Ellisa i Cully’ego Hammera – przynosi tylko rozczarowanie. Miało być pysznie, a nie jest. Ktoś rozbił zabawę

Jeszcze 1 minuta czytania


To smutne zobaczyć film, który nie umywa się do swojego trailera. W trailerze do „Red” wszystko było na swoim miejscu. Był rytm i akcja, humor i zaskoczenie. Były nazwiska oraz nadzieja na więcej. Bruce Willis, w ciepłych kapciach i nie zawiązanym szlafroku rozbrajający morderców, potem z kamienną twarzą wysiadający z kręcącego piruety samochodu i nie tracąc płynności ruchów oddający celne strzały w kierunku zła. John Malkovich, ubrany w siatkę maskującą i w liście, wyskakujący z krzaków, nie rozstający się z różową, pluszową świnką. Morgan Freeman, paradujący w błękitnym mundurze galowym i czerwonym berecie jakiegoś afrykańskiego dyktatora. Helen Mirren, z rozbrajającym uśmiechem odpowiadająca na pytanie o to, czym się zajmuje („zabijam ludzi, kochana”). Ernest Borgnine, zamknięty w obitych blachą podziemiach głównej siedziby CIA. No i ten, zamykający dwuminutowy filmik, tekst: „old man my ass”, który można od biedy przetłumaczyć na: „stary, ale jary”, tylko po co. Wydawało się, że to naprawdę może być „Baśń zimowa” po hollywoodzku, esej o starości po amerykańsku.

Niestety, film Roberta Schwentke – ekranizacja komiksu Warrena Ellisa i Cully’ego Hammera – przynosi tylko rozczarowanie. Miało być pysznie, a nie jest. Ktoś rozbił zabawę: popsuł misterny montaż, odczarował gwiazdy, w zamian zaprosił kilku dodatkowych gości, wystrzelił kolejne sztuczne ognie, i sobie poszedł. Pozostawił po sobie historię prostą, ale nudną: ktoś chce się pozbyć znajdujących się na emeryturze najlepszych agentów w historii CIA. Ci się nie dają: zbierają się, wyciągają broń, przygotowują plan, ruszają do kontrataku. Tylko co z tego, skoro ich plan jest pokraczny i chaotyczny – dokładnie taki sam, jak film. Doprawdy ciężko uwierzyć, że jest on dziełem ludzi, którzy kiedyś w pojedynkę obalali rządy.

„Red”, reż. Robert Schwentke.
USA 2010, w kinach od 15 października 2010
Przeważającą cześć filmu wypełnia jazda samochodem z miejsca na miejsce i rodzajowe pogaduchy w stylu: „jak dobrze cię widzieć”, „ja też czuję, że się zasiedziałem”, „kiedyś to się było”. Tylko że zniknęła gdzieś lekkość, zgrabne bon moty zamieniły się w suchary, zaskoczenie ustąpiło oczekiwaniu (taki synonim dla nudy). Schwentke wyraźnie nie wie, na co się zdecydować: na zwałę czy na rozwałę; na prawdziwe rany czy na trupy, które jak gdyby nigdy nic wstają z martwych; na umowność czy na realizm. Nie mogąc liczyć na pomoc reżysera, każdy z gwiazdorów improwizuje i gra po swojemu. Malkovich jedzie tak ostro po bandzie, jakby chciał zapomnieć, że kiedyś zdarzało mu się grywać w filmach Bertolucciego, Antonioniego czy Frearsa; Willis o zgrozo robi maślane oczy, nie tego spodziwałem się po facecie, który grał Johna McClaina; Freeman niedwuznacznie okazuje znudzenie całym cyrkiem, ale szybko sie nad nim litują i szybko go zabijają; tylko Mirren wyraźnie się cieszy, że ktoś dał jej do rąk ciężki karabin maszynowy i pozwolił zniszyć kilka aut. I tak to z grubsza wygląda. „Red” to film, w którym czarny charakter nie jest żadnym demonem, a żaden z agentów nie jest kimś, kogo można by nazwać bohaterem.

Nie poddaję się jednak i nie załamuję. I jak Faulkner w „Dzikich palmach” deklaruję: „Mając do wybory smutek albo nicość, wybieram smutek”. Dobrze wiem, że gdyby nie nakręcono filmu „Red”, nigdy nie byłoby tej całej radości z oglądania wspomnianego wyżej trailera.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.