Chciałoby się powiedzieć: czyste kino, trochę jednak nie wypada. „Dunkierka” Christophera Nolana opowiada w końcu o prawdziwej masakrze, która miała miejsce między końcówką maja a początkiem czerwca 1940 roku na północnym wybrzeżu Francji. Już otwierająca film sekwencja, trwająca kilka minut, rozegrana praktycznie bez słów, to popis umiejętności angielskiego reżysera, który fantastycznie panuje nad przestrzenią i wie, jak opowiadać skrótem. Widzimy kilku młodych Brytyjczyków, którzy błąkają się po wyludnionej Dunkierce: piją wodę z ogrodowego węża, czytają propagandowe ulotki, które prosto z nieba ślą do nich Niemcy, aż nagle rozlegają się strzały. Alianci rzucają się do ucieczki, ale szybko padają od kul, tylko jeden z nich biegnie dalej i nie ogląda się za siebie. Biegnie, jakby nie mógł się zatrzymać – kamera biegnie za nim, ten bieg jest równocześnie opisem samego miasta, podzielonego na strefy wpływów i całkowicie wymarłego. Chłopak zwalnia dopiero, gdy udaje mu się przedrzeć na ciągnącą się aż po horyzont – zasnuty czarnym dymem wydobywającym się z wraków statków – plażę, gdzie jego towarzysze broni czekają na ewakuację. Pierwsze co robi, to chowa się za wydmę i opuszcza spodnie, żeby opróżnić jelita, w tym samym momencie orientuje się jednak, że nie dalej jak trzy metry od niego jeden żołnierz kopie grób dla innego żołnierza. Zabity jest już prawie cały przysypany, ale widać jeszcze nie ma na stopach butów – prawdopodobnie jego grabarz właśnie mu je zabrał. Jest w tej małej cząstce praktycznie cały film: agresja, która przychodzi znikąd i wyzwala zwierzęcy strach; czysty egoizm i przebijający się przez niego z trudem altruizm; człowiek, architektura i przedmioty uwięzione w strefie wojennej.
Nolanowi udało się pożenić w „Dunkierce” sprzeczności, jakby już poprzez to chciał odnieść się do samej Operacji Dynamo – ewakuacji Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego oraz oddziałów francuskich i belgijskich, określanej równocześnie jako wielka porażka i cud. Nakręcił film zimny i wzruszający, intymny i spektakularny, bohaterski i sceptyczny, antywojenny i patriotyczny. Co chwilę tyka, znany już z trailera, namolny zegarek, odmierzający czas, którego jest coraz mniej. Niemieckie łodzie podwodne, artyleria i bombowce zatapiają kolejne alianckie okręty, myśliwce Luftwaffe prują w żołnierzy skulonych na molo i wypatrujących ratunku. Jeśli nawet niektórym z nich uda się wsiąść na pokład statku, to ten statek zaraz idzie na dno i trzeba z niego wyskakiwać, znowu wracać na brzeg i znowu czekać na ewakuację. Gdy sytuacja jest już dramatyczna, wojskowi decydują się na dramatyczny gest. Z Wielkiej Brytanii zostaje wezwana pomoc: cywile posiadający łodzie. Żeglarze i rybacy.
Nolan narzucił „Dunkierce” wyraźną strukturę. Ostrym cięciem rozdzielił poszczególne strefy, budując wertykalny porządek: na molo i plaży czekają żołnierze, morzem płyną statki, nad jedynymi i drugimi wiszą lotnicy w Supermarine Spitfire, którzy próbują zestrzelić niemieckie bombowce i myśliwce. Na każdym z tych poziomów Nolan ustawia swoich bohaterów – wszyscy oni przemieszczają się w porządku wertykalnym, ale mimo tego ich drogi podczas ewakuacji się przecinają. Zupełnie jak w komputerowych platformówkach: nagle bohater wchodzi na zapadnie i po chwili ląduję poziom niżej. Po chwili otrząsa się i na nowej wysokości znowu biegnie do celu.
„Dunkierka”, reż. Christopher Nolan.
Wielka Brytania, USA, Francja, Niemcy 2017, w kinach od 21 lipca 2017 Tempo jest zabójcze, ale Nolan aż tak bardzo się nie spieszy do mety – co chwilę wraca do wydarzeń, które już zaszły, pokazuje je z innej perspektywy. Nieustające powtórzenia, rozciąganie zdarzeń w czasie sprawia, że cały ten wojenny chaos ogląda się jakby równocześnie na wielu planach, symultanicznie. I jak na szpilkach – autor „Incepcji” umiejętnie podbija napięcie i kreuje atmosferę wszechogarniającego chaosu. Każde wybawienie szybko okazuje się pułapką, bohaterowie nieustannie poddawani są próbom, takim chociażby jak przejście przez wąską kładkę przewieszoną nad dziurą ziejącą pomiędzy dwoma fragmentami molo. Trwa nieustanna walka nie o żadne zwycięstwo, tylko o życie – jeśli nawet przychodzi wybawienie, to w ostatniej chwili. Nolan znany jest z niechęci do efektów komputerowych, co jego filmom wychodzi tylko na zdrowie – „Dunkierka” nie ma w sobie tej durnej i jałowej bombastyczności, które są cechą charakterystyczną większości dzisiejszych blockbusterów. Jest to kino oszczędne w środkach, zrobione w tradycyjny sposób przez reżysera, który ma wyobraźnię przestrzenną, dobre ucho i wie, jak zbudować intrygującą narrację.
Spotkałem się z opinią, że jest to film czarny jak smoła, który nie pozostawia żadnej nadziei. Nic bardziej mylnego. Oczywiście Nolan pokazuje w całej rozciągłości wojenne okropieństwa, cynizm polityków, fałszywe piękno propagandy; ludzie giną tu jak muchy, widmo śmierci ograbia ich z człowieczeństwa, wszystko dookoła wydaje się absurdalne. Ale równocześnie „Dunkierka” jest filmem o ludziach, którzy wychodzą poza siebie i ryzykują życie, żeby ratować innych. W ich gestach nie ma żadnej tromtadracji, nie chodzi tu wcale o hasło eksponowane w trailerze, które brzmi: nigdy się nie poddamy. Chodzi o zwykła ludzką solidarność wobec zagrożenia. Zwykły gest, który wykonuje się bez fanfar i ceregieli. Gdyby ktoś tak chciał robić w Polsce kino historyczne, nie miałbym nic przeciwko.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).