Jeden nosi sygnet na palcu, drugi mówi szeptem. Ten pierwszy jest podróżnikiem, od dawna goni za czymś, dziś już nie wie, co to było, zmęczył się, dopadła go melancholia. Ten drugi też wybrał życie z dala od domu, ale w rytmie slow, blisko natury, daleko od cywilizacji – zarabia na nie jako fotograf przyrody. Ma aparaty z teleobiektywem, lornetki na statywie, siatkę maskującą, latarkę czołówkę, ciepłe ubrania, termos, żywność liofilizowaną – bierze to wszystko, rozkłada się w krajobrazie i czeka, aż pojawi się jak, lis, puchacz zwyczajny, manul stepowy, wilk, cziru tybetańskie. Rzadko się wtedy odzywa, przecież nie będzie gadał z wiewiórką, tym razem sytuacja jest inna: na wyprawę w okolice Nepalu wkręciła się ekipa filmowa i chudzielec z sygnetem, który próbuje od początku nas uwieść opowieścią, że to, co oglądamy, to surowy zapis metafizycznej przygody. Że jest tylko ich dwóch, pustka i zwierzęta, żadnego tragarza, dźwiękowca, żadnego operatora. Ale szybko okazuje się, że to bajka – dwóch facetów, przytulonych do skały, próbuje przeczekać burzę śnieżną: poprawiają matę pod tyłkami, zapinają zamki w kurtkach puchowych, kominiarkami osłaniają zatoki. W trakcie tej krzątaniny kamera robi delikatną panoramę od sylwetki jednego śmiałka do sylwetki tego drugiego. A ja mimowolnie się zastanawiam nad położeniem tych, którzy kręcą to ujęcie. Czy oni też mają czas, żeby zapiąć się pod szyją i uchronić się przed przenikliwym chłodem? Zabrali ze sobą grube rękawice, żeby im nie grabiały palce? Czy da się w nich obsługiwać kamerę?
A teraz bohaterowie. Ten pierwszy to Sylvian Tesson, francuski pisarz i podróżnik, autor takich książek jak „W syberyjskich lasach” i „Lato z Homerem”. Tesson lubi wyzwania, ma na swoim koncie kilka prawdziwych wyczynów: przeszedł pieszo Himalaje, zrobił 3 tysiące kilometrów na koniu, objechał rowerem świat. Przemieszcza się także w pionie, zdobył szczyty katedry Notre Dame w Paryżu, Mont-Saint-Michel, kościoła Sainte-Clotilde, zabytków w Orleanie, Argentan, Reims, Amiens czy Anvers, wyczyny wspinaczkowe sprawiły, że niektórzy nazywają go „księciem kotów”. Ten drugi nazywa się Vincent Mounier i jest specjalistą w fotografowaniu zwierząt, uznanym i cenionym na całym świecie, choć są i tacy, którzy mówią, że w jego fotografiach jest za dużo piękna. To on zaprosił Tessona, żeby wybrał się z nim do Tybetu, a dokładnie w okolice łańcucha górskiego Kunlun na skraju płaskowyżu Czangtang, i towarzyszył mu w próbie zrobienia zdjęcia śnieżnej panterze. „Duch śniegów” ma dwóch reżyserów: Mouniera i Marie Amiguet, uznaną autorkę zdjęć do filmów przyrodniczych, dziewczynę słynnego fotografa, która w ogóle nie pojawia się w kadrze, bo to ona stoi za kamerą. W wyprawie uczestniczył jeszcze Léo, asystent Mouniera, tragarz sprzętu fotograficznego, niedoszły filozof, też poza kadrem. Skąd to wiem? Z książki Tessona, literackiego zapisu tej przygody; o samej książce jednak za chwilę.
Oś filmu stanowią poszukiwania wspomnianego dzikiego zwierza, ale zwierzę widnieje już na plakacie, od początku wiadomo, że to poszukiwanie skończy się sukcesem; „Duch śniegów” to żaden Hitchcock. W zamian otrzymujemy kilka lekcji, jak fotografować dziką przyrodę i jak przygotowywać zasiadki – kryjówki, z których można obserwować zwierzęta i nie płosząc ich, strzelać im foty. Mounier pokazuje ślady racic i łap, opowiada szeptem, do kogo one należą, jak zachować się, gdy spotka się niedźwiedzia, i tak dalej. Jego głos nieustannie zagłusza jednak Tesson swoim monologiem. Bredzi coś o tym, że jest Prometeuszem i że ukradł ogień. Może nie mam do tego słuchu, ale to głównie podniosłe banały podszyte lamentem nad cywilizacją człowieka, który stracił kontakt z naturą. I z zestawem rad na do widzenia, z których pierwsza brzmi mniej więcej tak: ciesz się poezją. Gdy usłyszeliśmy to na pokazie, po kilkudziesięciu minutach przebywania w bliskości świetlistych słów Tessona zarżeliśmy jak dzikie osły. Ten jednak wyliczał dalej: szanuj to, co cię otacza, ucz się cierpliwości, bo cierpliwość to najlepsza cecha, jakiej może się nauczyć człowiek.
„Duch śniegów”, reż. Vincent Munier, Marie Amiguet
Po książkę Francuza sięgałem więc z dużą ostrożnością, z małymi oczekiwaniami. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że filmowy narrator z inklinacjami do grafomaństwa jest prawdziwym pisarzem –podniosłym, fakt, ale czasami także ironicznym, uważnym, pamiętającym o tym, żeby uogólnienia, prawdy na temat życia skontrować konkretem, nieoczywistym porównaniem, jak chociażby w tym fragmencie: „Na wysokości czterech tysięcy dwustu metrów przy szlaku stała lepianka. Cisza i światło: świetna okazja na rynku nieruchomości”. Tesson nade wszystko ma świadomość swojej słabości do banału. W jednym z rozdziałów wraca do swojej utraconej miłości i przywołuje takie wspomnienie: „«Bóg miał kaca po stworzeniu człowieka!» – mówiłem. Nie lubiła tych aforyzmów. Uważała, że się niepotrzebnie popisuję”. Ideę książki chyba najlepiej oddaje z kolei ten fragment: „Wszystko mija, wszystko płynie, osły galopują, uciekając przed wilkami, sępy szybują po niebie: porządek, równowaga, pełne słońce. Przytłaczająca cisza. Światło bez filtrów, ludzi niewielu”.
Co sprawia, że film nie ma tej siły co książka? Jest mniej zniuansowany, nie podważa ustalonych na samym początku rozwiązań estetycznych. Są tu niby przepiękne zdjęcia „Duch śniegów”, reż. Vincent Munier, Marie Amiguet. Francja 2021, w kinach od kwietnia 2022nieznanych zakątków świata, przyrody, tylko czy ładne zdjęcia w filmach przyrodniczych to nie jest standard? Sposób kadrowania, operowania światłem każe widzieć w „Duchu śniegów” rzecz, że tak powiem, artystyczną, ale podbicie obrazu pseudofilozoficznym monologiem sprawia, że całość wiele traci. Ekspresyjny światłocień skonfrontowany ze słowami w stylu „płacz prehistorii”, sfotografowany w czerni i bieli jak zderzony z frazą w stylu „okręt zatrzymanego czasu” to już doprawdy za dużo. Podbicie tego wszystkiego piosenkami, w których sam Nick Cave swoim żałobnym głosem śpiewa: „Nie jesteśmy sami”, to już za dużo nawet dla kogoś, kto podbierał rodzicom kasę, żeby kupować takie płyty jak „Kicking Against The Pricks”. Tęskni się za profesjonalnym głosem angielskiego gentlemana Davida Attenborough czy surową opowieścią ostatniego niemieckiego romantyka i konkwistadora Wernera Herzoga, który tym swoim kanciastym angielskim zachęcał: „Spójrz w oczy kury i zobaczysz prawdziwą głupotę”.
Nad „Duchem śniegów” unosi się uparcie antropocentryczne przekonanie, że wszystko czeka na spotkanie z człowiekiem. To trochę dziwne jak na film, który próbuje nakłonić nas do innego podejścia do przyrody i radykalnego zerwania z naszymi przyzwyczajeniami. Radykalne byłoby siedzenie w krzakach, w mrozie, bez aparatu. To po pierwsze. „Brak ruchu był dla mnie próbą generalną śmierci”, pisze w książce w swoim stylu Tusson, ale w filmie tego bezruchu nie ma aż tak dużo. Twórcy chcieliby być może mistrzami tao, ale ich tao to spotkać zwierzę, które postanowiło przecież trzymać się z dala od ludzi.