Ci, którzy widzieli trailer, wiedzą, od czego się zaczyna – od końca. Dla Pádraica Súilleabháina (Colin Farerll) miał to być kolejny zwykły dzień. Wstał, pokręcił się po domu, który dzieli z siostrą Siobhán (Kerry Condon). Zjadł przygotowaną przez nią owsiankę, nakarmił krowy, pobawił się z ukochaną oślicą. Chwilę przed czternastą ruszył w drogę do przyjaciela, Colma Doherty’ego (Brendan Gleeson), by wspólnie z nim udać się do pubu. Kiedy zapukał do drzwi, odpowiedziała mu cisza. Colm siedział przed kominkiem jak skała lodowa, ignorując nawoływania. Pádraic się zdziwił, ale nie na tyle, żeby zaraz wołać lekarza. Poszedł do pubu sam, wiedziony przeczuciem, że prędzej czy później spotka tu swojego przyjaciela. I rzeczywiście, spotkał go – siedział przy barze. I przy tym barze powiedział Pádraicowi, żeby się przesiadł. Zapytany dlaczego, Colm odpowiedział, że już go nie lubi, że z ich przyjaźni nic więcej nie będzie.
Martin McDonagh jest filmowcem, który wywodzi się z teatru – zaczynał od pisania dramatów. W „Duchach Inisherin” to widać. Fikcyjna irlandzka wyspa Inisherin ma w sobie coś z teatralnej sceny. Na środku pub – droga, która wiedzie z pubu, rozwidla się przy figurze Maryi i prowadzi do bohaterów. Dom Pádraica po jednej stronie, po drugiej dom Colma. Nie mają ucieczki, nie mogą się schować, muszą wpadać na siebie, zadręczać się i co chwilę od nowa rozdrapywać świeże rany. Pádraic nie potrafi zrozumieć, jak Colm mógł go, ot tak, przestać lubić. Nie przyjmuje do wiadomości, że przyjaciel nagle poczuł, że nie może więcej marnować czasu na jałowe gadki w pubie, bo te znikają w niepamięci. Colm z kolei nie umie znieść tego, że Pádraic nie chce odpuścić, i jest gotowy na wiele, żeby tamten wreszcie zrozumiał, że nie żartuje.
Na zewnątrz, na stałym lądzie trwa wojna domowa, na wyspę dochodzą jej odgłosy, ale tą wojną nikt się tu nie przejmuje. Inisherin zastygło w czasie, wyspa wygląda jak wysprzątany, odmalowany skansen. Zielone pola jak z tapety Windowsa, kolorowe pranie, wszystkie kolory tęczy suszące się na sznurze przy pobielonym domu. Ludzie chodzą po wydeptanych ścieżkach, trzymają się swoich miejsc i swoich ról. Wiadomo, gdzie można natknąć się na babcię w długiej czarnej pelerynie, która wygląda jak śmierć, a gdzie na wiejskiego głupka. Wiadomo, że właściciel pubu będzie siedział za barem, a właścicielka sklepu będzie stała za ladą, oczekując, aż klienci zdradzą jej jakieś plotki. Wiadomo, że ksiądz raz na tydzień przybędzie ze stałego lądu, by odprawić mszę. Poza tą trójką nikt tu chyba tak naprawdę nie pracuje. Pádraic jeszcze wozi bańki z mlekiem do miasta, ale już Colm oddaje się wyłącznie muzykowaniu i rozmyślaniu.
Tak samo jak przestrzeń, McDonagh modeluje też język – to nie podsłuchane urywki rozmów spod budki z piwem, słowotok, z którego trzeba wyłuskiwać resztki sensu, tylko więcej niż zręczna gra na wielu instrumentach. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie bawi się ze swoimi bohaterami w ciuciubabkę: raz dokłada im kilka kostek RAM-u, by za chwilę im je odebrać. Choć Pádraic jest na wyspie postrzegany jako miś o bardzo małym rozumku, czasami zdarza mu się wpadać w monologi, które całkowicie temu przeczą. Zabawnie zbija argumenty w dyskusji o niemieckich kompozytorach, a także precyzyjnie nazywa własną postawę wobec życia. Ale gdy budzi się następnego dnia po ich wygłoszeniu, na lekkim kacu, w pamięci zostaje mu tylko, że coś gadał, i to długo, nie pamięta natomiast o czym. Podobnie jest z Dominikiem (Barry Keoghan), tym wiejskim głupkiem, który wydaje się całkowicie bezbronny wobec świata, pochłonięty przez mgłę własnych myśli. Zdarza mu się rzucić touché, gdy chce docenić czyjąś świetną ripostę, albo zupełnie od niechcenia przeczytać bezbłędnie dynamikę relacji między dwoma niedawnymi przyjaciółmi. Colm z kolei wygłasza wzniosłe monologi na temat sztuki, którą utożsamia z muzykowaniem i która jest według niego najlepszym ratunkiem przed niepamięcią. Ale zdaje się nie zauważać, że Pádraic też jest artystą, bo któż inny, jak nie artysta, potrafiłby przez kilka godzin opowiadać o kształcie kupy swojego kuca.
„Duchy Inisherin”, reż. Martin McDonagh. Irlandia, USA 2022, w kinach od stycznia 2023Cały film opiera się praktycznie na Farrellu i Gleesonie, ten duet sprawdził się u McDonagha w „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, filmie o dwóch cynglach na przymusowych wakacjach w Brugii. Tu też się sprawdza, pewnie dlatego, że jeden z aktorów do mistrzostwa opanował granie postaci w stylu „miś uszatek, siedem nieszczęść”, a drugi – „śpiący niedźwiedź, znawca gnozy”. W zasadzie aktorzy odtwarzają podobny schemat jak wcześniej – ten młodszy i szczuplejszy, czyli Farrell, nie może się zatrzymać, jego imponujące brwi uprawiają intensywny crossfit – to spotykają się u nasady nosa, to podjeżdżają aż pod samą grzywkę. Pádraic jest naiwny, zdziwiony obrotem spraw, działa pod wpływem impulsu, w jego oczach czai się lęk, że zostanie sam. Zwalisty Gleeson jest oszczędny w gestach i wycofany, a równocześnie wydaje się, że zaraz eksploduje. Jego bohater idzie przez życie, jakby szedł przez błoto. Na ustach wypisaną ma gorycz, ta jest owocem zdobytych doświadczeń i wiedzy.
Każdy z nich jest śmieszny na swój sposób, raz za razem uświadamiają im to i Siobhán, i Dominic – dwójka, która ma prawdziwe powody do zmartwień, poddana bardziej namacalnej presji. Ale „Duchy Inisherin” koncentrują się na biorących się za łby przyjaciołach, to opowieść o męskiej przyjaźni i o męskości jako takiej. Ci dwaj jeszcze nie są najgorsi – policjant i ksiądz wypadają przy nich dużo mniej korzystnie. Pádraic i Colm zadręczają przynajmniej tylko siebie nawzajem, no i przynajmniej próbują zmierzyć się ze swoimi emocjami, porozmawiać o nich ze sobą. McDonagh w swojej przypowieści o tym, czym jest dobre życie – koncentracją na własnych dokonaniach czy koncentracją na ludziach – nie opowiada się po żadnej ze stron, ale też nie unieważnia istoty samego konfliktu. W początkach swojej kariery zakończyłby go pewnie absurdalnym żartem, puentą, czymś w rodzaju szpagatu. Wystarczy przypomnieć sobie jego nagrodzony Oscarem „Sześciostrzałowiec” czy właśnie „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” – w tym pierwszym za szpagat robi królik, w tym drugim osoba niskorosła. Od „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” coś w tej twórczości kliknęło. Bohaterowie McDonagha ciągle zamieniają świat w pobojowisko, ale od niedawna potrafią się zatrzymać przed jego ostatecznym zniszczeniem, jakby nagle zdali sobie sprawę, że chcą żyć. A skoro tak, to muszą mieć gdzie.