Młody Afroamerykanin, który opowiada, że w zasadzie zawsze czuł się biały; niewidzialny samochód gwiazdy NBA, którym gwiazdor potrąca ludzi na mieście; biały milioner, który chciałby zostać Afroamerykaninem – wszyscy oni pojawiają się w serialu „Atlanta”. Do tego John Stone z serialu „Długa noc” – cierpiący na łuszczycę adwokat, który ma stopy zabandażowane przezroczystą folią i praktycznie nie rozstaje się z drewnianym patykiem do drapania. I cała gromadka adwokatów i prokuratorów z „American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona”. Paczka dzieciaków plus jedna kosmitka ze „Stranger Things”. Wielu pojawiło się cudaków i całkiem sporo dobrych seriali w 2016 roku, najlepszy był z nich jednak bez wątpienia „Młody papież” Paolo Sorrentino.
Lenny Belardo aka Pius XIII, 47-letni Amerykanin – ten to dopiero jest oryginał. Konserwatysta i rewolucjonista. Święty i szatan. Bezbożnik i mistyk. Polityk i poeta. Rozkapryszone dziecko i prawdziwy strateg. Jedna wielka anomia. W pierwszej scenie serialu wyłania się spod piramidy niemowlaków, ubrany w nieskazitelnie czystą białą sutannę papieską. W następnych bierze się za porządki w Watykanie – pacyfikuje kolejne stronnictwa, odwraca się plecami od wiernych, rezygnuje z osobistego fotografa. Przydzielonej mu kucharce mówi, żeby się zbytnio nie spoufalała. Z USA ściąga do siebie siostrę zakonną, która była jego opiekunką w sierocińcu. Zaprzyjaźnia się z żoną żołnierza Gwardii Szwajcarskiej. Szantażuje włoskiego premiera nałożeniem na katolików (w jego rozumieniu: poddanych) zasady „non expedit”, czyli całkowitego zakazu uczestniczenia w życiu politycznym. Do premier Grenlandii wypala na starcie: wiem, że jestem piękny. Zmusza watykańskiego spowiednika, żeby mu donosił o wszystkim, co usłyszy w konfesjonale. W wolnych chwilach ćwiczy na domowej siłce, błąka się nocami po Watykanie i płacze w poduszkę z tęsknoty za rodzicami, których szczerze kocha i nienawidzi. Uwielbia papierosy, do śniadania pije cherry coke.
Oczywiście nie tylko on jest tu zwariowany. Paolo Sorrentino tworzy prawdziwą galerię oryginałów, zaczynając od granego przez Silvia Orlanda kardynała Voiello, przebiegłego, choć kochliwego polityka i równocześnie fanatyka SSC Napoli, poprzez lubiącą sobie od czasu do czasu porzucać do kosza siostrę Mary, w którą wciela się Diane Keaton, kończąc na awansowanym w ekspresowym tempie na kardynała księdzu Gutierrezie (znany z filmów Almodóvara Javier Cámarra), łagodnym i dobrym alkoholiku, który śpi w łóżku z gromadką pluszaków, a pod łóżkiem trzyma prawdziwą hurtownię whisky.
Po Ogrodach Watykańskich biega kangur, obok grupka dzieci kręci się w kółko na rolkach, a w bocznych alejkach spotykają się knujący kardynałowie. Sorrentino pokazuje Stolicę Apostolską jako wielki plac zabaw, w którym czas się zatrzymał, nierzeczywisty Disneyland, państwo z papieru zarządzane i zamieszkiwane przez ludzi, którzy sobie ze sobą nie radzą. Zżerają ich ambicje, tęsknią za prawdziwą bliskością, nie wiedzą, co zrobić z pożądaniem ani ze złymi wspomnieniami. Gdyby zniesiono celibat, wszyscy byliby szczęśliwsi. Kto wie, czy kontrrewolucja, na której czele staje Pius XIII, wymierzona w ponowoczesność, Sobór Watykański II, ideę otwartego Kościoła, tak naprawdę nie jest jedynie zemstą na rodzicach hipisach, którzy oddali go do sierocińca. Ich obraz nawiedza nowego papieża, gdy tylko zasypia, bezustannie. Może stan kapłański jest dla niego tylko unikiem, schronem przed przerażającym życiem. Może Pius XIII w ogóle nie wierzy w Boga.
Na samym konklawe niewiele do powiedzenia ma Duch Święty. To zwykła, przyziemna polityka: zawiązywanie stronnictw, utrącanie niewygodnych kandydatów, zażegnywanie kryzysów, szukanie mniejszego zła. Lenny Belardo miał być mniejszym złem, więcej, miał być łatwym do sterowania figurantem. I pewnie by nim był, gdyby szybko nie rozpoznał prostego faktu – jego kadencja nie trwa 4 lata, jest dożywotnia. Ta wiadomość daje nieograniczoną wolność. Pius XIII z niej korzysta: nie przemęcza się i wszystkim gra na nosie. A mimo to – prawdopodobnie jest świętym, potrafi wyczyniać cuda. Wyczynia je oczywiście ostentacyjnie (choć oczywiście jakiekolwiek zasady marketingu i dobrego PR-u ma w nosie). Klęka na parkingu między autami jego delegacji a wielkimi tirami, podświetlony przez reflektory wznosi ręce ku górze. Jak w scenach pojedynków w westernach, wszystko wtedy zamiera. I po chwili – gotowe. Pius XIII osiąga to, czego potrzebował – jednemu daje dziecko, drugiemu zabiera życie.
Młody papież zdaje się mieć prywatny kanał do Boga. Jego doświadczenie wiary jest, jakby powiedział Charles Taylor, źródłowe. Kościół jednak nie potrafi zwyczajnie przekazać takiego doświadczenia. Może zaoferować tylko rytuały, a raczej zwyczaje. Tu rodzi się jedno z głównych napięć serialu – napięcie między indywidualnymi poszukaniami a „duchem polityki i żądzą władzy dogmatycznej”. Między „geniuszem religii” a hipokryzją i bigoterią instytucji. Serial, który początkowo wydawał się po prostu opowieścią o powrocie ideologicznego betonu, poszerza swoje pole. Sorrentino jest zainteresowany napięciem między mistyką a tradycją, indywidualizmem a sekularyzmem, iluzją a wiarą, intelektualne dywagacje są jednak u niego zawsze sprawą drugorzędną. Włoch jest jednak zbyt niecierpliwy, by utrzymać uwagę dłużej na jednym wątku, a co dopiero na jednym temacie. „Młody papież” może przez to sprawiać wrażenie serialu chaotycznego. Bez przerwy jesteśmy wyprowadzani w pole. Hemingway podawał kiedyś taką receptę na dobrą książkę: „Napisz historię, wykreśl z niej wszystkie dobre zdania i sprawdź, czy w dalszym ciągu ma sens”. Autor „Wielkiego piękna” działa inaczej: nigdy nie usuwa ozdobników, nie stawia na ekonomię, nie dba do końca o logikę wywodu, nie fetyszyzuje samej historii. Bohaterów poznajemy nie tylko przez to, co robią, żeby dotrzeć do celu (zwyczajnie nie zawsze widzą ten cel na horyzoncie), ale też przez to, jak siedzą na fotelu i w jaki sposób gapią się w ścianę. Przez ubiór i przedmioty, którymi się otaczają.
Autor „Wielkiego piękna” jest klaunem. Jego kino to i szydera, i sentymenty. Działania i moment bezruchu. Żarty i sentencje. Ironia i powaga. Jeden krok do przodu i jeden do tyłu. Kiedy Włochowi udaje się utrzymać balans między tymi skrajnościami, kiedy nie stara się niczego na siłę dopowiadać (i za czymś opowiadać), wtedy jego filmy – równocześnie zabawne i melancholijne – dotykają czegoś ważnego: zapętlenia dzisiejszego świata, w którym wszystko da zjeść się ze wszystkim i wszystko ze wszystkim pożenić. To tak jak z tym amerykańskim milionerem z fantazyjną fryzurą, wybranym na swojego obrońcę przez tych, których gnębił przez lata. Na razie, czyli po pierwszym sezonie, okazuje się, że nowy papież – ten strażnik starego porządku i nadzieja na cudowne odrodzenie katolickiej wspólnoty, elitarysta, który gdy tylko chce, potrafi dogadać się z każdym, enigmatyczna figura nowego porządku, ktoś, kto wie więcej – nie ma jakiejś wielkiej idei ani nawet wielkiej opowieści dla swoich wiernych. Mówi im tylko: „Uśmiechnijcie się! Bóg jest uśmiechem!”. To nas raczej nie zbawi.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).