Amerykańska rewolucja

Amerykańska rewolucja

Jakub Socha

Praktycznie wszystko zostaje rozegrane w „Selmie” na wysokich rejestrach, brakuje w filmie choćby banalnych scen z życia rewolucjonisty, zwykłych chwil nudy

Jeszcze 2 minuty czytania

Rosa Parks już usiadła w miejskim autobusie w Montgomery na fotelu przeznaczonym dla białego pasażera. Już skończyły się protesty w Albany i Birmingham. Jest już nawet po Marszu na Waszyngton. „Selma” Avy DuVernay zaczyna się 10 grudnia 1964 roku – Martin Luther King próbuje przed lustrem zawiązać fular, za moment z rąk przewodniczącego Norweskiego Komitetu Noblowskiego odbierze Pokojową Nagrodę Nobla. Przewodniczący tuż przed wręczeniem nagrody nazwie Kinga „niekwestionowanym championem pokoju”. Do pokoju jednak daleko, DuVernay zamiast wracać do przeszłości, by celebrować niedawne zwycięskie bitwy, przerzuca swojego bohatera poprzez Atlantyk i wrzuca go w sam środek tej samej rasistowskiej masakry. Chwilę po Noblu, chwilę po święcie wchodzi scena, która burzy odmalowany w serdecznych, sepiowych barwach spokój – wybucha kolejna bomba, w której ginie kilka czarnoskórych dzieci. Kolejna tragedia daje poniekąd początek kolejnym protestom, tym razem w Selmie, niespełna 30-tysięcznym miasteczku w Alabamie, zakończonym 25 marca słynnym marszem pod stanowy Kapitol w Montgomery. Tego dnia, kończąc swoje przemówienie, King zapytał: „Ile jeszcze to potrwa?” i po chwili sam sobie odpowiedział: „Już niedługo”. 6 sierpnia Lyndon Johnson podpisał tzw. Voting Rights Act, który zniósł wszelkie utrudnienia w zapisywaniu się Afroamerykanów na listy wyborcze. Charakterystyczne, że tych kilku miesięcy między końcem marca a początkiem sierpnia, wypełnionych żmudnymi negocjacjami w Kongresie w sprawie przepchnięcia ustawy, czyli robieniem polityki, nie ma. Jest za to rewolucja. Są starcia z policją, przemarsze, zabójstwa i mowy wygłaszane do tłumów. 

Początkowo „Selma” miała być filmem o konfrontacji Johnsona z Kingiem, na tej konfrontacji opierał się scenariusz, który otrzymała DuVernay. Reżyserce nie spodobało się jednak takie zawężenie perspektywy, wycinające z pola widzenia wszystkich oprócz liderów. Postanowiła więc przepisać tekst, poszerzyć krąg bohaterów, włączyć w niego tych, o których historia zapomina: ludzi z drugiego planu. I pokazać, że do zmian doprowadził tak naprawdę cały ruch, do którego należeli starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, dobrze usytuowani i ci, którzy ledwo wiązali koniec z końcem. Ruch składający się z różnych, nierzadko zwalczających się frakcji, kłócących się o strategię oporu, ale i prestiż. Ukazanie tak szerokiego przekroju społecznego, wewnętrznych napięć, a także całkiem nieheroiczna strategia w budowaniu postaci Kinga (granego bez fajerwerków przez Davida Oyelowo), który nie jest tu żadnym Gandhim, Wałęsą czy Mojżeszem, a jedynie sprawnym retorem, trochę już zmęczonym i pogubionym, czasami zwyczajnie słabym, zależnym od innych, rozbłyskającym tak naprawdę tylko przed mikrofonem, sprawiają, że film wyróżnia się na tle większości kinowych hagiografii.

Ciągle jednak jest to hagiografia, DuVernay mimo tego, że nie tworzy dla Kinga pomniczka, to jednak pomija kilka całkiem ludzkich faktów z życia pastora, a jeśli ich nawet nie pomija, to je jedynie delikatnie zaznacza. Praktycznie wszystko zostaje rozegrane na wysokich rejestrach, brakuje w filmie choćby banalnych scen z życia rewolucji, zwykłych chwil nudy. W „Selmie” nawet posiłki i poranne golenie przypominają święto, już nie mówiąc o ubraniach, które wyglądają jakby były prasowane każdorazowo między poszczególnymi ujęciami. Razi też nadmierna statyczność całości, nawet te sceny, w których coś się dzieje – a dzieje się dużo: rasistowska przemoc hula po wszystkich ulicach – wydają się jedynie podprowadzeniem do tych, w których wygłaszane są kolejne racje: racje prezydenta, jego asystenta, gubernatora, szeryfa, zbuntowanej młodzieży, protestantów i samego Kinga. Inna sprawa, że ich rozpiętość całkiem nieźle oddaje temperaturę tamtych czasów – gorących i politycznych.

„Selma”, reż. Ava DuVernay. USA 2014,
w kinach od 10 kwietnia 2015 
Cały ten patos, podniosłość i emocjonalność każdego gestu zestawione zostają w „Selmie” ze sposobami, w jakie przeprowadzana jest rewolucja. King i jego współpracownicy emocjonują się, ale działają na chłodno, wiedzą, kiedy podkręcić atmosferę, a kiedy ją wystudzić. Uważnie sondują otoczenie, analizują ruchy przeciwników i starają się je wyprzedzać, przede wszystkim jednak nieustannie „uśmiechają się” do obiektywów kamer i aparatów. Nie wahają się prowokować konkretnych zdarzeń, posługiwać się niemalże instrumentalnie kolejnymi ofiarami, które zginęły z rąk rasistów, byle tylko zwrócić na siebie uwagę mediów. Wiedzą, że bez nich nie znaczą nic. Dziś, kiedy jedne newsy nieustannie zalewa fala innych, kiedy wszystko się jakoś rozmywa, podobna strategia pewnie nie byłaby tak skuteczna. Wtedy jednak robiła rzeczywistą różnicę.

Do tej różnicy (i do tej wiary w obrazy) wydaje się odwoływać sama Ava DuVernay. Jej film nie ma nic wspólnego z rewolucją, którą pokazał chociażby nie tak dawno Siergiej Łoźnica w „Majdanie. Rewolucji godności”. Łoźnica nie dał się porwać spektakularnym obrazom, „czystym emocjom”, odpuścił sobie spektakl i dlatego jego fascynujący dokument ogląda się z takim trudem, jak jakieś amatorskie dzieło, złożone z przypadkowych, chaotycznych ujęć, które nie układają się w żadną spójną historię. DuVernay nie czuje się więźniarką klasycznych narracji, nie nicuje ich, nie dzieli włosa na czworo. „Selma”, tak naprawę pierwsza filmowa biografia Kinga i kierowanego przez niego ruchu, jest filmem konwencjonalnym, miejscami patetycznym, miejscami galowym, posługującym się bardzo sprawnie dobrze przyswajalnymi środkami. Próbuje złapać widza za serce, tak jak kiedyś łapał za nie ludzi Luther King. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.