Czy jestem wystarczająco czarny?
fot. Mariusz Zaniewski

Czy jestem wystarczająco czarny?

Rozmowa z Radosławem Rychcikiem

Obowiązkowymi figurami Innego w polskim teatrze są zazwyczaj Żyd albo homoseksualista. Stąd w naszych „Dziadach” figura Czarnego, który ma niesłychaną tradycję drogi do niepodległości

Jeszcze 4 minuty czytania

MATEUSZ WĘGRZYN: Na początku roku Teatr Nowy w Poznaniu ogłosił casting do ról epizodycznych w Twoim spektaklu: „Przedstawienie podejmuje problemy segregacji rasowej, rasizmu, ksenofobii i nietolerancji, dlatego poszukujemy osób o innym kolorze skóry niż biały. Mile widziane zdolności taneczno-wokalne i dobra znajomość języka polskiego”. Nie było pretensji wobec uczynienia z koloru skóry głównego kryterium, swoistej sensacji? Czy już sam casting nie wprowadza w paradoksy ksenofobii?
RADOSŁAW RYCHCIK: Nie wydarzyło się nic kontrowersyjnego wokół castingu. Natomiast zdarzyły się inne zabawne rzeczy. Specjalnie nie ujawnialiśmy tytułu, bo może właśnie z tego powodu powstałyby protesty. Oczywiście, chodzi o to, jak można połączyć Mickiewicza i problem rasizmu, czy „Dziady” i czarnoskórych aktorów. Ale tylko na tym mniej więcej polegało napięcie. Staraliśmy się jednak sformułować to tak jak każe polityczna poprawność, żeby nikogo nie urazić. Może też w Polsce jeszcze nie ma problemu koloru skóry jako poważnej różnicy między ludźmi? Chyba nie ma jeszcze na tym punkcie czułości, odpowiedniej wrażliwości. Humorystyczne było zwłaszcza to – co odniosło dobry skutek – że jeszcze przed rozpoczęciem pracy wielu aktorów zwracało się do mnie z pytaniem, czy są wystarczająco czarni, żeby wystartować w castingu.

Radosław Rychcik

ur. 1981, reżyser teatralny. Absolwent polonistyki na UW i reżyserii dramatu w krakowskiej PWST. Był asystentem Krystiana Lupy w pracy nad „Factory 2”. Reżyserował takie spektakle, jak: „Versus. W gęstwinie miast” B. Brechta (2008, Teatr Nowy w Krakowie); „Fragmenty dyskursu miłosnego” (2009, Teatr Dramatyczny w Warszawie); „Samotności pół bawełnianych” B.M. Koltèsa (2009, Teatr im. S. Żeromskiego w Kielcach); „Madame Bovary” G. Flauberta (2010, Teatr Dramatyczny w Warszawie); „Łysek z pokładu Idy” wg G. Morcinka (2010, pod auspicjami Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu); „Dwunastu gniewnych ludzi” (2012, Teatr Nowy w Poznaniu); „Hamlet” (2011, Teatr im. S. Żeromskiego w Kielcach); „Diabeł” (2013, Teatr Współczesny w Szczecinie).

Na 22 marca zaplanowana jest premiera „Dziadów” w jego reżyserii w Teatrze Nowym w Poznaniu.

Bernard Marie Koltès, którego „Samotność pól bawełnianych” reżyserowałeś w 2009 roku, powtarzał pewne zalecenie: nie grajcie moich sztuk, jeśli nie macie w zespole czarnoskórego aktora. W twoich „Dziadach” tkwi podobnie radykalny gest?
Zawsze byłem przeciwny występom czarnoskórych w formie wisienek na torcie albo dziwnych dodatków, które w zasadzie nie zmieniają znaczenia. Kiedy Omar Sangare grał Horatia w „Hamlecie” Warlikowskiego, to wtedy to coś naprawdę znaczyło. Oczywiście, że mój pomysł na „Dziady” jest przekorny, ten gest miał być jak najbardziej radykalny. Chcę, żeby nasze „Dziady” opowiadały o czymś uniwersalnym, co dotyczy nie tylko Polski, ale całego świata. Ten utwór nie jest tylko – że tak powiem – polską drogą szukania opowieści wsobnej, czy też narodowej. Rzecz nie polega przecież na nieustannym interpretowaniu polskiej tożsamości czy badaniu istnienia bądź nieistnienia paradygmatu romatycznego w kulturze. Myślę, że jest to przede wszystkim tzw. klasyczne dzieło europejskie, przekazujące coś więcej niż analizę duszy polskiego inteligenta. Ten radykalny gest jest właśnie próbą uniknięcia wiwisekcji polskości romantycznej. Chcemy mówić o Innym, ale Innym niepopularnym, jeszcze jakby niezauważalnym w naszym kraju. Pamiętam, jak kiedyś odbierałem znajomą na Dworcu Centralnym. Wyszła z pociągu, poszliśmy na papierosa i ona w końcu stwierdziła, że tu jest strasznie biało, że mało jest tzw. kolorowych ludzi i dlatego kompletnie nie mamy pojęcia o tym, czym jest różnorodność.

Ciekawe, że wersja angielska tytułu – „Forefathers’ eve” jest tak niepopularna, być może lepiej byłoby ją włączyć do spektaklu. W dedykacji przed III częścią Mickiewicz poświęca tekst oczywiście Sobolewskiemu, Daszkiewiczowi, Kółakowskiemu, spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom itd. Postanowiliśmy, że do tej listy dopiszemy też swoich bohaterów, którzy daleko wykraczają poza historię jednego narodu. To bardziej bohaterowie języka niż bezpośredniej walki, ci, którzy przemowami porywali tłumy i ideami, swoją charyzmą atakowali wrogów. Są to między innymi Martin Luther King, John Fitzgerald Kennedy, Bobby Kennedy czy chociażby John Lennon. W dedykacji chcieliśmy też złożyć hołd Wojciechowi Denece, który był aktorem Teatru Nowego, a z którym miałem przyjemność pracować przy okazji  „Dwunastu gniewnych ludzi”. Skoro „Dziady” w przeważającej mierze są o pamięci, wspominaniu i kontaktach z duchami, to wydawało mi się naturalne, żeby w ten sposób zmarłemu aktorowi oddać cześć. 

fot. Piotr Lis / Teatr Nowy w Poznaniu

Wielkie przemowy wszystkich wymienionych przez ciebie postaci zaistniały w szerszej świadomości głównie dzięki medialnemu zapośredniczeniu. W zapowiedzi spektaklu piszesz o „historii ludzkości jako historii mediów”, z których „każde mówi jednak innym językiem, dlatego według Ciebie „Dziady też trzeba dziś wymówić – i usłyszeć inaczej. Chcesz przepisać Mickiewicza na język mediów?
Nie, ale być może jest szansa, żeby „Dziady” opowiedzieć za pomocą tego języka. I nie mam tu na myśli używania wideo czy wizualizacji. Chodzi bardziej o to, jak pamiętamy, przy pomocy jakich narzędzi kształtuje się nasza pamięć symboliczna. Wiadomo, że każdemu narodowi – i Polakom, i Amerykanom – trudno mieć dystans do własnej historii. Ale nie sposób dzisiaj doświadczać wielkich wydarzeń, katastrof i wojen bez pośrednictwa mediów. Pamiętam, że dla mnie takim pierwszym spektakularnym wydarzeniem dotyczącym całego świata był atak na World Trade Center transmitowany w TVN 24 na żywo. To dla mojego pokolenia było chyba pierwsze tak poważne, świadomie przeżywane wydarzenie i co ważne – niedotyczące nas bezpośrednio. W tym przypadku nie było tak jak ze śmiercią papieża czy katastrofą smoleńską, kiedy spontaniczna wspólnotowość szybko została nam odebrana przez media, które od razu kierunkowały przekaz, kanalizowały poglądy dwóch obozów. Dziś to wszystko jest już albo maksymalnie upolitycznione, albo ostatecznie nazwane, zamknięte. Dopiero uczymy się zauważać, że media nie są przezroczystymi środkami obrazującymi rzeczywistość – podają nam ją już zinterpretowaną, bo działają strasznie wybiórczo. Niedawno zrozumiałem różnicę w doświadczaniu 11 września i na przykład 10 kwietnia. Spójna wspólnotowość przeżywania ataku na WTW trwała dłużej, bo mieliśmy odpowiednią rezerwę. Pamiętam z opowieści rodziców, jak oni w komunistycznej Polsce przeżywali śmierć Kennedy’ego czy zamach na  Luthera Kinga. Te wiadomości przekazywała telewizja i radio. Mama opowiadała mi, że wiele osób wtedy płakało. Na przykład JFK wygrał wybory prezydenckie dzięki pierwszej debacie telewizyjnej właśnie.

fot. Piotr Lis / Teatr Nowy w Poznaniu

Media, o których wspominam, są tylko formą magazynowania pamięci, najlepszymi współczesnymi archiwami ważnych wydarzeń i reakcji na nie. Za ich pomocą kontaktujemy się z historią. Ale ocena mediów nie musi być – co często zdarza się w teatrze – tak bardzo krytyczna. Lubimy mówić, że telewizja kłamie i ogłupia, a wszystko co nowoczesne zabija człowieczeństwo, bo jest papką. Uważam, że teatr jak najbardziej powinien zajmować się tymi problemami, bo on też jest pewnym medium, które dzisiaj po prostu staje do konkurencji z innymi. Dzieje się tak, że stara audycja radiowa ma dużą wartość czasową, jest rodzajem wspólnego pamiętania. Mamy do tego podobny stosunek jak do lat naszej młodości – wszyscy odczuwają sentyment. Dziś dla wielu młodych inteligentów telewizor jest niemodny, jest obciachem, a prawdopodobnie za jakiś czas stanie się pudłem z bazą wspomnień, czymś podobnym do półki z książkami, starej kliszy fotograficznej czy nagrania radiowego. Nie ukrywam, że dla mnie wielkim odkryciem na początku lat 90. było wideo. Te wszystkie narządzia i filmy po prostu towarzyszyły mojemu dorastaniu i zawsze będą dla mnie ważne. 

Dlatego według mnie traci na znaczeniu podział na popkulturę i sztukę wysoką. To już kompletnie sztuczne i nieaktualne, a być może potrzebne komuś, kto – że tak powiem – wychowywał się na sztuce wysokiej. Tak samo jest ze słowem pisanym – książka, potem nagranie, to tylko kolejne etapy zapisywania ludzkich doświadczeń. Medialnie zapisany głos jest silnym przekazem, tak jak w „Dziadach” głos zmarłych. Nieprzypadkowo grupa Chanel No. 5 walczyła przez kilkanaście lat o prawa do głosu Marylin Monroe – dobrze wiedzieli, że to wszystko czego trzeba, żeby rozreklamować perfumy. W kontekście wspomnianych bohaterów niezwykle ważne jest słowo mówione, śpiew poety, tak jak śpiew Konrada. Może głównym zadaniem poety jest przemawiać i tym właśnie zmieniać świat. Ta tradycja trwa co najmniej już od Sokratesa, który tylko przez niewygodne rozmowy ze swoją społecznością był zmuszony, by ją opuścić. Podobnie z poetami, którzy mówią i po prostu mają rację. Zastrzelono Lennona, JFK, Martina Luthera Kinga, bo ci ludzie byli groźni.

fot. Piotr Lis / Teatr Nowy w Poznaniu

W spektaklu cała gra polega na opowiadaniu o problemie, który nie jest powszechny na naszym podwórku. Nie mamy takiej perspektywy jak mieszkańcy Londynu czy Nowego Jorku. W tym względzie różnorodność jako wartość etyczna czy moralna jest nam obca, bo do tej pory żyliśmy tak naprawdę jedną ideą – wolnością. I właśnie istotne w kontekście „Dziadów” jest to, że niezajmowanie się tolerancją różnorodności, brak zgody na życie obok zupełnie innego człowieka nie pozwala nam dobrze zrozumieć wolności, którą w końcu osiągnęliśmy.

Coraz częściej mam wrażenie, że dzisiaj młodzi ludzie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, czym jest walka o wolność, dla nich wolność jest oczywista, została im dana. Teatr jest już do opowieści o tym przyzwyczajony, wszyscy znają te narracje o naszych traumach. Już teraz nie chcę rozdrapywać tych ran, zajmuję się bardziej czymś, co prowadzi naprzód, co jest ideą pracy nad przyszłością. Staram się gestem zupełnie arbitralnym budować pewien rodzaj artystycznego projektu pragmatycznego, racjonanego, który mówi nam o tym, żeby nie zatrzymywać się na przeszłości, ale zadbać o tolerancję społeczną. Teza jest zupełnie banalna, chodzi o miłość, równość i braterstwo. Być może teraz tym ostatnim najbardziej powinniśmy się zajmować. Obowiązkowymi figurami Innego w polskim teatrze są zazwyczaj Żyd albo homoseksualista, co ciekawe w mniejszym stopniu jest to kobieta. Stąd u nas figura Czarnego, który ma niesłychaną tradycję drogi do niepodległości, nawet analogiczną do naszej, i dlatego dzisiaj wyraźniej może wyartykułować ideę walki o wolność i tragedię zniewolenia. Niepotrzebne jest lustro, tylko tragedia Innego, żeby zobaczyć własne spustoszenie i przeżyć je w sposób emfatyczny, wspólnotowy, jednak wolny od polityczności. Mam nadzieję, że ten rodzaj wzruszenia uda nam się odzyskać – rasizm ma być rodzajem maski używanej po to, żeby na nowo wypowiedzieć Mickiewicza.

„Dziady” Wodzińskiego, Babickiego, Kmiecika, a ostatnio pierwsza odsłona spektaklu Zadary. Skąd ten „dziadowski trend w polskim teatrze ostatnich lat?
Nie wiem, nie chcę podawać powodów, dla których akurat teraz zaczęto zajmować się tym tekstem. Być może przyczyna jest bardzo prozaiczna – są pieniądze na realizowanie klasyki w teatrze, ministerstwo kultury ogłosiło konkurs „Klasyka żywa”. Jestem entuzjastą zadania, przed którym stanął Michał Zadara, żeby inscenizować „Dziady” w całości. To absolutnie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowego zajmowania się całością, czy oddawania „tego, co trzeba” tekstowi i kulturze polskiej. Dzięki temu mogę jeszcze bardziej radykalizować swoją interpretację.

fot. Piotr Lis / Teatr Nowy w Poznaniu

Czyli zapowiada się bardziej autorski spektakl niż Zadarowski projekt edukacyjny?
Tak jest, chociaż z edukacyjnością może być też inaczej. Z tego, co wiem, będziemy mieć patronat kancelarii premiera i pełnomocnika rządu ds. równego traktowania. Nasza premiera zbiega się też z Międzynarodowym Dniem Walki z Dyskryminacją Rasową, więc edukacyjny wymiar jest, ale na innym poziomie. Chodzi o to, żeby uwolnić „Dziady” od klątwy szkolno-narodowej. Rozumiem, o co chodzi Zadarze, kiedy mówiąc o projekcie wystawiania klasyki, wspomina o poziomie zero polskiej kultury, z którego dopiero można się odbić. Ale nie zgadzam się z tym, że Gustaw z IV części jest kimś niezrozumiałym, totalnym freakiem, jakimś odszczepieńcem. Uważam, że ta opowieść o miłości nie jest szczególna, jest jedną z wielu, trzeba to po prostu usłyszeć. Dlatego ważne jest też wyprowadzenie tekstu ze ścisłego kontekstu politycznego jednej epoki. U nas „Dziady” zawsze muszą być ważnym wydarzeniem narodowym. A ja przekornie i chętnie przyjąłbym możliwość przejścia do historii polskiego teatru jako reżyser „Dziadów” po raz pierwszy wystawionych z ciemnoskórymi, którzy jednak nie grają outsiderów.

Po pierwszej odsłonie „Dziadów” Zadary pojawiło się wiele głosów zaskoczenia i podziwu dla tego, że nie jest to opowieść tylko o martyrologii, mesjanizmie i zakazanym rytuale. Ale to odkrycie tych, którzy nie przeczytali tekstu w całości lub w ogóle. Też masz poczucie, że większość Polaków nie zna swojego „arcydramatu?
Absolutnie tak, on naprawdę nie jest znany. Nie tylko w zwykłej szkole jesteśmy przymuszani do „przerabiania” tej lektury. Aktorzy w szkołach aktorskich też muszą to wałkować. Wtedy rodzi się tak zwana wspólnota sprzeciwu, którą zrozumiałem dopiero na początku prób. I z tego punktu startowaliśmy do tekstu – próbowaliśmy wrócić do klasy z liceum, czytania Mickiewicza i grania na apelu scenek z „Dziadów”. Akurat ja mam trochę inne wspomnienia. Chciałem być wtedy poetą, chodziłem sam po parku i Konrada mówiłem dosyć dużymi partiami, więc za bardzo nie buntowałem się wobec „Dziadów”. Ale zdecydowana większość nie podzielała moich przeżyć. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.