Teatralne lustrzane powtórzenie daje przyjemny dyskomfort. „W kółko ta sama śpiewka, kto by chciał tego słuchać? Nikt. Stara śpiewka, ale melodia zawsze jara!” – mówi Elfriede Jelinek. W jej „Podróży zimowej” ładunek emocjonalnej wiwisekcji, autoironii i bolesnego rozrachunku z przeszłością działa jak dynamit wysadzający w powietrze teatralne zasady poprawności zarówno na scenie, jak i widowni. Tylko moment beztroskiej zabawy formą, warsztatowej rutyny czy gwiazdorstwa od razu wykoślawia całą ideę i wyraźnie mści się na twórcach. Mówienie na scenie słowami austriackiej Kasandry wymaga silnej świadomości metateatralnej gry. Paweł Miśkiewicz zagrał va banque – w Teatrze Polskim we Wrocławiu stworzył koncert na sześć głosów kobiecych. Nie zaryzykował jednak feministycznego manifestu, a zamiast wywrotowości wybrał melancholię.
Elfriede Jelinek, „Podróż zimowa”, reż. Paweł
Miśkiewicz. Teatr Polski we Wrocławiu, premiera
30 listopada 2014Jelinek wciąż kręci korbką w jednym kierunku jak lirnik Schuberta i Müllera, ciągle „mówi i mówi” z obszaru pustki i samotności. Funkcjonuje pewien popularny mechanizm skłaniający do poważnego, pełnego skupienia i empatycznego odbioru jej tekstów, nawet mimo dojmującego braku zrozumienia. Skoro w tonie krytycznym rozmawia się o samobójstwie, chorobie, nazizmie, terrorze i przemocy rodzinnej, to adekwatne jest wzruszenie i chłodny zachwyt. Wielu twórców i krytyków poddaje się temu uwewnętrznionemu szantażowi, zwłaszcza jeśli pierwszy raz konfrontują się z Jelinkowym wyzwaniem. Miśkiewicz nie wpadł po uszy w tę pułapkę i dostrzegł w „Podróży” spore pokłady groteski, zbawiennego, choć czarnego humoru. Bo oprócz dużej dawki sarkazmu w krytyce społeczno-politycznej, wrocławski spektakl przede wszystkim niesie pełen dystansu przekaz dotyczący kondycji współczesnej sztuki, pozycji artysty i nieprzekraczalnej konwencjonalności teatru.
Reżyser oddał pełną inicjatywę aktorkom i samemu tekstowi, który wiernie podawany bez oryginalnego klucza w kilku fragmentach zwodzi na manowce. Niezliczone powtórzenia, zapętlenia mowy pozornie zależnej, polifoniczne gry językowe i metajęzykowe kolaże cytatów to niezwykle wymagająca materia dla tradycyjnego teatru. Językowa perwersja samoobnażenia i autokompromitacji niebezpiecznie wciąga w dialektyczny mechanizm odpychania i przyciągania. Jak się okazało, dramaturgiczne mielizny w przypadku tak skomplikowanej „dramaturgii nadmiaru do wygłoszenia” to ryzyko trudne do uniknięcia. Ponadto Jelinek jak zwykle staje w obronie intelektualizmu i sztuki nierozrywkowej. Radykalnie atakuje zinstytucjonalizowany konsumpcjonizm, hedonistyczną kulturę, medialno-sportowy przemysł wyjaławiający umysły, a winą obarcza społeczne i polityczne struktury patriarchalnej opresji zarażające wirusem faszyzmu. Wobec tego reżyser od początku staje po stronie autorki i dlatego na przekór szalonej widowiskowości opowiada się za nieśpiesznym tempem i spokojnym monologiem. Napięcie rośnie tylko na skutek muzycznego rytmu i bolesnego słowa. Można dyskutować, czy tak dobitny gest nie mógł być zastąpiony skuteczniejszymi subtelnościami. Jeszcze bardziej jednoznaczne są ilustracje wideo (widok owiec na pastwisku podczas mowy o stadnych odruchach czy dokumentalne nagranie z domu Nataschy Kampusch). Maja Kleczewska w bydgosko-łódzkiej „Podróży zimowej” (zgodnie ogłoszonej w polskim teatrze hitem 2013 roku) dotkliwiej poruszyła kwestie transgresji i międzyludzkiej przemocy, Miśkiewicz zaś odszedł w stronę bardziej tradycyjnej metafory. Na szczęście potencjał tekstu, świetna muzyka i charyzmatyczne, równe aktorstwo przenoszą wrocławski spektakl na dość wysoki poziom.
Na małej obrotówce wmontowanej w arkady Sceny na Świebodzkim rozgrywają się indywidualne dramaty pięciu wcieleń Jelinek oraz osamotnionej ofiary – Nataschy. Subwersywność postaci, ich celowo, silnie teatralizowane metamorfozy odzwierciedlają się w aktorskiej grze prowadzonej na znakomitym poziomie. Krzesisława Dubielówna (Elfriede II) od początku do końca pewnie trzyma napięcie w garści i rozgrywa rozliczeniowy dramat wewnętrzny, sama jej mimika i silna obecność na scenie wyrażają więcej niż strumienie wyobraźni paradoksalnej. W najbardziej współczesną Elfriede wciela się Halina Rasiakówna, która odważnie gra na lekko histerycznej nucie – balansuje na granicy pomiędzy karykaturą i wyjściem z roli, a jednocześnie daje pewność, że jej aktorski taniec na linie nie skończy się upadkiem. W podobnym kierunku podążyła też autoironiczna Agnieszka Kwietniewska (Elfriede IV), która nie schowała się za komediowymi zdolnościami i wykorzystała „publiczną prywatność” do opowieści o rodzinnym pasożytnictwie. Minorowe tony rozbija rozerotyzowany, choć pełen żalu, rytmicznie powracający monolog Ewy Skibińskiej (Elfriede III). Jeszcze dalej idzie Małgorzata Gorol dorzucająca niemal cyrkową energię – jej Jelinek wyraźnie bawi się absurdem i teatralnym obyczajem, czy to podczas monologu na koniu na biegunach, czy w kuglarskim striptizie. Z kolei Natascha folkowo wyśpiewuje swoje piwniczne cierpienie gardłowym głosem wokalistki Mai Kleszcz, grającej również na wiolonczeli. Na żywo akompaniują jej też Jacek Kita (pianino) i Wojciech Krzak (bęben). Dzięki zespołowej sile „koncertowe dążenie ku śmierci” pomaga oswoić prywatną podróż zimową.
Co z tego – pyta Jelinek - skoro „oni” i tak dalej będą jeździć na nartach i słuchać ogłupiającej muzyki wylewającej się z głośników na stokach? Stary klaun odejdzie w cień swoim poczciwym, zabawnym krokiem, śpiew eterycznej Nataschy będzie coraz cichszy, dumna Jelinek siedząca w fotelu zapadnie się w siebie, zagubiona matka i żona wreszcie skończy swoją mowę przedpogrzebową – nie pomoże jej ani mikrofon, ani megafon, lubieżna perkusistka odjedzie na wielkim bębnie (!), a młoda iluzjonistka w kółko tak samo będzie podróżowała na rolkach. Widzowie zaś zamilkną w połowie reakcji, bez ratunku uśmiechnięci. Złowróżbna wieszczka – jak sama o sobie mówi – jest uwięziona „po szyję we własnej daremności”. Wypada jej słuchać, ale tylko nieliczni naprawdę ją usłyszą. Wrocławski spektakl daję tę możliwość.