Póki nie żyjemy
west.m / CC BY-NC 2.0

Póki nie żyjemy

Marek Olszewski

Nowe utwory Jacka Podsiadły zamiast przez góry, łąki i lasy, zaczęły przedzierać się przez odmęty czasu. W tomie „Przez sen” język jest wydatkowany oszczędniej i z większą nieufnością

Jeszcze 3 minuty czytania

W literaturze polskiej po 1989 roku nie ma drugiego poety, który równie intensywnie co Jacek Podsiadło odczułby przekroczenie granicy dojrzałości. Widać dla wrażliwego chłopaka-samczyka, który „karmił sny, chował słowa, był w zmowie, widział swoje jak w prześwicie suwmiarki” („Lament świętokrzyski”) jest coś niestosownego w dorosłości. Wiąże się to z niepokojącym odkryciem, że przechowywane z wielką pieczołowitością własne słowa niespodziewanie utraciły termin ważności. Zwyczajnie wyszły z użycia i tak jak w finałowym wierszu „Spis treści” ze zbioru „Pod światło” (2011), z jednej strony symulują swój związek z przeszłością, z drugiej tworzą zręby purnonsensowej narracji, w której o nic — poza czystą radością składni — nie chodzi. W ostatnich utworach Podsiadły coraz częściej daje o sobie znać świadomość podążająca tropem późnego Różewicza: słowa, jednakowo trafne i równoważne w ciągach koniunkcji, są co najwyżej narzędziami manipulacji, wodą na młyn medialnej pulpy.

Zestaw kilku ostatnich książek poetyckich jednego z najważniejszych autorów literatury lat 90. jest więc efektem zmian. Układa się w zagraną na mollowych dźwiękach wariację o przeterminowanym idiomie, która — by nawiązać do kanonicznego chwytu z tekstów traktujących o jego poezji — w perspektywie podglądanej prywatności okazuje się jednocześnie historią o rozmijaniu ze sobą samym.

1.

A było tak. Po opublikowaniu w 1999 roku „Wychwytu Grahama” autor — posądzany przez życzliwych o gadulstwo i nadprodukcję — niespodziewanie lirycznie zaniemówił, by w 2005 tomikiem „Kra” powrócić do pisania wierszy. W środowisku krytycznym obyło się wtedy bez wielkiego entuzjazmu, choć może chłodne przyjęcie okazało się w jakimś stopniu efektem odporności na lifting, który przydarzył się jego twórczości. Jak pisała Anna Kałuża na łamach „Res Publiki Nowej”: „wszedł poeta w nie swoje buty”.

Jego nowe utwory, pogrążone głównie w ciemnych barwach, w większym niż dotychczas stopniu, na pewno też z większą determinacją, zamiast przez góry, łąki i lasy, zaczęły przedzierać się przez odmęty czasu. Razem z wejściem w nowe milenium dokonało się w wierszach Podsiadły przesilenie, tak jakby opuchnięty od nadmiaru zatrzymanych na sobie bodźców i wrażeń podmiot chciał wreszcie przystanąć i spojrzeć w lustro, by zobaczyć w nim siebie. Czekała go jednak niemiła niespodzianka, przebudzenie ze snu do koszmaru — w odbiciu szczerzyło się nieznajome widmo, do którego nie pasowała żadna ze znoszonych masek. W przekładzie na wersy brzmi to na przykład tak: „Rajdy niedorajdy przywiodły go donikąd, / do siebie samego pustego jak grób jeszcze kogoś żywego” („Lament świętokrzyski”). Poezja najwyraźniej przegrała potyczkę z czasem. Zamiast magazynem pełnym kolekcjonerskich wspomnień związanych z „ja” okazała się pustą szafą cuchnącą naftaliną.

Wiersze przesiąkły więc poczuciem przegranego życia, jakby niczego z rzeczy ważnych, kluczowych dla tożsamości nie udało się w nich zatrzymać. Poeta popadł w melancholię, kierując uwagę na stałą zmienność form świata, którym kiedyś zaufał, a które w mniej lub bardziej przenośnym sensie wystawiły go do wiatru, wyobcowały i skazały na los rozbitka. „Jest ogromna ilość / rzeczy, których nie ma. Na nich oparliśmy świat” — konstatuje bohater w jednym z wierszy zapisanych w najnowszym tomiku „Przez sen” (2015) i skrywa się w tym wyznaniu cały dramat utraty, spinający w jedną klamrę lirykę „późnego” Podsiadły. 

2.

Jacek Podsiadło, „Przez sen”. Ośrodek „Brama Grodzka
– Teatr NN”, w księgarniach od lutego 2015
Starość — jeśli już pojawiała się w projekcjach przyszłości — zwykła, co znamienne, przybierać apokaliptyczne odcienie, jak wówczas, gdy w rocznicowym wierszu „Sobie na 33 urodziny” zaklinanie rewolucyjnych ideałów poeta opatrywał w tyleż smutne, co gniewne przewidywania: „zanim stanę się zimnym wyjadaczem ciepłych resztek z wagin / coraz młodszych dziewcząt, nędzniejszym od kurwy harasymowiczem odcinającym / kupony od własnej niesławy”. Skąd tyle paniki w wyznaniu trzydziestotrzylatka? Czy lata Podsiadły należałoby liczyć ilością napisanych wierszy? Jeśli tak, właśnie osiągałby stadium senioralne. 

Wygląda, jakby wszystko w jego poezji wydarzyło się szybciej niż u kolegów po piórze. Warsztatową bezbłędność i intelektualną głębię zastępowała mu intensywność życia, nieobywająca się wszak bez pisania (ciśnie się na usta Berezowskie „życiopisanie” jako hasło wywoławcze). W 1991 roku, mając 27 lat, deklarował ku zaskoczeniu swoich czytelników: „Osiągnąłem wszystko (...) obywam się bez pisania, / choć do tego akurat chciałbym na starość powrócić”. To, co miało nadejść, widział autor jednoznacznie źle i nie ma w tym nic z przypadku.

Histeryczna wizja siebie w „wieku męskim, wieku klęski” nie może przecież dziwić w wykonaniu poety, którego wyrazisty autokreacyjny mit uzależniony był od ekstatycznego przeżycia młodości jako niewyczerpanego źródła ekspresji. To tutaj przez cały okres brulionowej świetności w przyspieszonym tempie biło serce jego poezji, stąd brała się jej pasja, urok, ale także grafomańska mania tworzenia, której nie raz wiele trzeba było wybaczyć. Symboliczne sforsowanie okopów młodości gdzieś w okolicy pojawienia się tomiku „Kra” (2005) było dla twórczości Podsiadły małą apokalipsą i zapowiedzią zmiany dotychczasowego kursu.

W książkach takich jak „Kra”, „Pod światło” (2011) czy „Przez sen” (2015) język zaczął być wydatkowany oszczędniej i traktowany z większą nieufnością. Wiersze przestały wysypywać się z dziurawych kieszeni poetyckiego tułacza, a miejsce narracji czy firmowych dla Podsiadły rytmizowanych próz poetyckich z większą pewnością siebie zajęły prowokujące prostotą rymowanki, posyłające uśmiech wdzięczności gdzieś w przeszłość księdza Baki. I wreszcie zmiana w największym stopniu zauważalna, a także najbardziej chyba nieunikniona: ekspansja wspomnień, powrotów w niedostępne „tam” i — panoszące się coraz chętniej widmo Tanatosa.

3.

W utworach napisanych przez autora „Kry” po roku 2000 dotkliwość przemijania przybiera na sile i z większą niż bywało częstotliwością przekierowuje toczące się myśli na ton elegijny. Mam jednak wrażenie, że poeta umiejętnie ogrywa tę późną świadomość i wpasowuje ją w świat swego permanentnie naznaczonego młodością uniwersum lirycznego. Jego liryka, opieczętowana przez krytykę jako mocny, chłopacki manifest prywatności sprzężony z celebrą kontrkulturowego mitu, z perspektywy roku 2015 wygląda już inaczej. 

Przede wszystkim autorowi udaje się osiągnąć dystans wobec samego siebie, co — przy całej towarzyszącej jego metamorfozie ponurej aurze — wypada na paradoksalną formułę odświeżenia. Książkę „Przez sen” otwiera więc zaczepne „Auto da fé”, inaugurujące kolejny rozdział tej twórczości: „Mam gdzieś koniec poezji. Czniam wyczerpanie języka”. Coś się kończy, ale nie zostaje zastąpione nowym, wyczerpanie trwa jako stan ducha i jest najwyraźniej potrzebne tej poezji niby ostatni długi akord. Dzieje się koniec:

Droga się skończyła. Nie tak, jak się kończy
szosa: szlabanem, zakazem, objazdem czy urwiskiem.
Rozpłynęła się w trawie, znikły cienie kolein
i samosiejki zarosły wszelki dalszy ciąg,
jeszcze niedawno możliwy.
(„***”, z tomu „Przez sen”) 

Ten jeszcze niedawno możliwy ciąg gdzieś się gubi, znika za horyzontem. Jednocześnie zacierają się granice między przeszłością, snem a zmyśleniem, zaś z powstałego zamieszania najbardziej korzysta wyobraźnia. Świadomość poety, ukłuta żądłem czasu, przechowuje otaczane szczególną rangą słowa, miejsca czy osoby. Ich sentymentalne wspominanie nie oznacza wcale, że jak za dotknięciem różdżki, przerodzą się nagle w żywe doświadczenie, które pozwoliłoby bohaterowi przywrócić siebie minionego. Jacek Podsiadło nie pozostawia w tej kwestii złudzeń. Jego unurzane w melancholii powroty przypominają raczej kołysankę milczaną po cichu sobie samemu. To literatura przeterminowanego idiomu, a więc już z nawyku spoglądająca za siebie, pisana po przeżytej młodości, po wyciszeniu legendy poety-buntownika, po generacyjnej zmianie, jaka nastąpiła, gdy czołowi autorzy „bruLionu” tłumniej zaczęli trafiać do szkolnych podręczników.

W wierszach z tomiku „Przez sen” rzeczywistość wyrywa się bohaterowi z objęć. Znika złudzenie, że kiedykolwiek nosiła na sobie piętno jego własności. Horyzont poszerza się, na co zwracają uwagę powracające astronomiczne zajawki: gwiazdy, planety, kosmos. Narcystyczne „ja” posiadacza – znane z wczesnej twórczości Podsiadły pod postacią chłopaka, który podbijał świat z równą łatwością co kolejne dziewczyny – otrzymuje od nieobjętej ziemi lekcję pokory. Z przemijania nie tak łatwo się otrząsnąć.

Doraźne ciągoty ustępują więc miejsca marzeniu o unieważnionym czasie, w którym odżywa tęsknota za pierwotnością oraz byciem częścią całości. Słowa i sny, sprzymierzone w dążeniach, mogą zawierać przeczucie albo zapowiedź stanu idealnego („Więc jesteśmy już po słowie. / Teraz wszystko ci opowiem. / Słowo jest snem, a nie ciałem”, „Posłowie” z „Pod światło”), zaś śmierć — jego spełnienie. Myśl ta powraca w wierszu bez tytułu z ostatniej książki, gdzie śnienie zostaje ukazane jako mała śmierć spowodowana powrotem do łona matki, czyli do miejsca całkowitego bezpieczeństwa, w którym nie słychać tykających zegarów. Czy to właśnie przez akceptację śmierci jako przepustki do wieczności pewnego mitu przebiega szlak zaszczutej natręctwem czasu wyobraźni poety?

jeszcze można było, póki nie żyjemy,
cofać się w rozwoju, zamykać się w sobie,
nim budzik zafurczy, że nasz czas się kurczy,
czas na nas i czas na jakiś większy sukces,
czas na ciężki zawał i czas na karnawał,
czas na fin de siècle i uśmiechnięte buzie;
podówczas zmarliśmy, natenczas wstaniemy
i pójdziemy w miasto, w świat we krwi i śluzie.

Autor nie odkrywa tu nowych lądów — marzenie o wejściu w materię, w organiczność, przedwerbalną doskonałość natury od dawna zasilało tę literaturę. Jej aktualnym priorytetem wydaje się mantryczny ruch w przestrzeni bezpańskich słów i snów, które odbijają całą tę bezwolność życia poddanego prawu przemijania. Poeta zasnął, a poezja się zbudziła. Wiele wskazuje na to, że Podsiadło wynalazł wreszcie sposób na to, jak twórczo milczeć, nie rezygnując przy tym z pisania wierszy.

4.

„kiedy pora spać, to śpi się”
(„Piosenka o spaniu”, z tomu „Przez sen”)


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.